12 lat więzienia dla wiceszefa Samsunga? 27.12.2017 PAP
Samsung źródło: Bloomberg autor zdjęcia: SeongJoon Cho
Południowokoreańska prokuratura zażądała w środę podczas rozprawy apelacyjnej kary 12 lat więzienia dla wiceprezesa firmy Samsung Li Dze Jonga, skazanego w pierwszej instancji na pięć lat pozbawienia wolności za łapownictwo.
W sierpniu sąd niższej instancji w Seulu uznał, że Li płacił łapówki, oczekując przychylności prezydent Park Geun Hie. Został też skazany za ukrywanie aktywów za granicą, defraudację i krzywoprzysięstwo. Od wyroku odwołała się zarówno prokuratura, domagająca się surowszej kary, jak i obrona przedsiębiorcy, utrzymującego, że jest niewinny.
Według południowokoreańskiej agencji Yonhap sąd wyższej instancji wyda wyrok 5 lutego. Jeśli strony odwołają się i od tej decyzji, sprawa trafi do Sądu Najwyższego, który wyda ostateczne orzeczenie.
Akt oskarżenia zarzucał Li przekazanie łapówek wysokości w przeliczeniu 38 mln USD organizacjom wspieranym przez Czoi Sun Sil, bliską przyjaciółkę Park, w zamian za pomoc rządu w fuzji przedsiębiorstw w 2015 roku, która umocniła jego kontrolę nad koncernem.
49-letni Li (znany w kręgach biznesu także jako Jay Y. Lee), wnuk założyciela Samsunga, jest formalnie wiceprezesem Samsung Electronics, ale w praktyce kieruje koncernem, ponieważ jego ojciec, szef rady dyrektorów Samsunga Lu Kun Hi, od 2014 roku jest w szpitalu po zawale serca i nie kieruje firmą.
Park Geun Hie nie sprawuje urzędu od 9 grudnia 2016 roku, kiedy to parlament opowiedział się za jej odsunięciem od władzy w związku z oskarżeniami o płatną protekcję i korupcję. Zarzuca się jej nadużycie konstytucyjnych uprawnień poprzez zmowę z Czoi Sun Sil, która jest oskarżona o wywieranie nacisków na duże przedsiębiorstwa, by wpłacały pieniądze do fundacji wspierających inicjatywy polityczne prezydent. Czoi Sun Sil zarzucono próby wyłudzenia olbrzymich sum pieniędzy od czołowych koncernów południowokoreańskich, m.in. Samsunga. Park i Czoi odpowiadają przed sądem.
UOKiK chce nałożyć na 5 producentów płyt meblowych 135 mln zł kary za zmowę 28.12.2017 ISBnews
Pikowana sofa źródło: ShutterStock
135 mln zł kary za stworzenie zakazanego porozumienia na rynku płyt wiórowych i pilśniowych w Polsce nałożył Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów na pięć spółek z trzech grup kapitałowych - poinformował w czwartek UOKiK.
Jak podkreślił Urząd, nieuczciwe praktyki kartelowe trwały "wiele lat", a uczestnicy zakazanego porozumienia to: Kronospan Mielec, Kronospan Szczecinek, Pfleiderer Group, Pfleiderer Wieruszów i Swiss Krono. Szczegóły jeszcze w czwartek ma przedstawić na specjalnej konferencji prasowej prezes UOKiK Marek Niechciał.
Sprawa dotycząca ewentualnej zmowy na rynku została wszczęta w 2012 r. Jak pod koniec listopada poinformowała grupa Pfleiderer, UOKiK poinformował ją, że zakończył postępowanie dowodowe w sprawie ustalania cen i wymiany informacji handlowych przez spółki z grupy na rynku płyt wiórowych i pilśniowych w Polsce, oraz zawiadomił też Komisję Europejską o przewidywanej decyzji stwierdzającej naruszenie reguł konkurencji przez grupę.
UOKiK rozbił zmowę producentów płyt drewnopochodnych używanych m.in. do produkcji mebli. Przez prawie cztery lata ustalali wspólnie ceny i wymieniali się poufnymi informacjami.
Urząd nałożył kary w łącznej wysokości ponad 135 mln zł.
Jedna ze spółek uniknęła kary finansowej dzięki współpracy z UOKiK w ramach programu łagodzenia kar (leniency).
Niedozwolone porozumienia pomiędzy konkurentami to najbardziej szkodliwa dla gospodarki forma praktyk ograniczających konkurencję. Ich skutkiem są wyższe ceny produktów i usług. Jednocześnie ze względu na swój niejawny charakter są bardzo trudne do wykrycia, ponieważ brak jest formalnych dowodów na zabronioną współpracę, takich jak umowy czy korespondencja pisemna.
Tak było też w przypadku porozumienia pomiędzy producentami płyt wiórowych i pilśniowych, używanych m.in. do produkcji mebli. Uczestniczyło w nim od początku 2008 r. do września 2011 r. pięciu przedsiębiorców należących do trzech grup kapitałowych. Były to spółki: Kronospan Szczecinek, Kronospan Mielec, Pfleiderer Group, Pfleiderer Wieruszów oraz Swiss Krono.
Informacje potrzebne do wszczęcia postępowania urząd zdobył podczas kontroli z przeszukaniem w siedzibach przedsiębiorców. Szczegóły dotyczące porozumienia dostarczyła również spółka Swiss Krono. Skorzystała ona z programu łagodzenia kar, który umożliwia współpracę z urzędem w zamian za uniknięcie kary finansowej.
- Ustaliliśmy, że przedsiębiorcy przez prawie cztery lata ustnie uzgadniali ceny oraz wymieniali poufne informacje, np. o dacie wprowadzenia podwyżek oraz wielkości sprzedaży. Efektem tego typu działań mogą być wyższe ceny płacone przez kontrahentów. Branża meblowa generuje blisko 2 proc. polskiego PKB, dlatego porozumienie mogło mieć negatywny wpływ na krajową gospodarkę – mówi prezes UOKiK Marek Niechciał.
- Skutki zmowy mogli odczuć pośrednio też konsumenci, ponieważ wyższa cena płyt wiórowych i pilśniowych mogła wpłynąć na to, że płacili więcej za meble – dodaje prezes urzędu.
Przedsiębiorcy dokonywali ustaleń podczas spotkań lub rozmów telefonicznych. Kontakty miały charakter dwu- lub wielostronny. Prezesi, członkowie zarządu oraz dyrektorzy do spraw handlowych spotykali się m.in. w siedzibach spółek, na targach branżowych czy na lotnisku.
Praktyka została wprowadzona w życie. Zdarzało się również, że gdy któraś ze stron zmowy stosowała inne ceny, była wówczas upominana przez pozostałych uczestników porozumienia. Na skutek zmowy przedsiębiorcy wyeliminowali niepewność co do zachowań swoich konkurentów. Zmniejszyli tym samym rywalizację między sobą i zwiększyli swoją pozycję negocjacyjną w stosunku do odbiorców.
Na uczestników zmowy prezes UOKiK nałożył kary finansowe w wysokości ponad 135 mln zł (135 761 340, 25 zł)*. Jedynym podmiotem, na którego nie nałożono sankcji pieniężnej, jest Swiss Krono. Spółka zdecydowała się na skorzystanie z programu łagodzenia kar leniency i dostarczyła informacje, które pomogły udowodnić istnienie zmowy. - Program łagodzenia kar przypomina instytucję świadka koronnego w prawie karnym. Przedsiębiorca, który jako pierwszy z uczestników zmowy dostarczy urzędowi dowody zmowy, może liczyć nawet na całkowite zwolnienie z sankcji pieniężnej. Skorzystać z niego mogą również osoby zarządzające firmą, które zagrożone są sankcją za udział w zmowie. W 2017 r. dostaliśmy pięć wniosków - mówi prezes UOKiK Marek Niechciał.
Postępowanie w tej sprawie było prowadzone również na podstawie przepisów wspólnotowych, a ostateczna decyzja konsultowana z Komisją Europejską. Zgromadzone materiały dowiodły bowiem, że praktyki stosowane przez przedsiębiorców mogły mieć wpływ na handel między państwami członkowskimi UE.
Decyzja nie jest ostateczna. Przysługuje od niej odwołanie do sądu.
Ameryka wraca do kapitalizmu bez duszy 20.12.2017 obserwatorfinansowy.pl
Tylko w ciągu pierwszych 100 dni rządów Donalda Trumpa jego administracja wydała 29 rozporządzeń deregulacyjnych, co pociągnęło ponad 100 deregulacyjnych dyrektyw rządowych agencji. (CC By SA Gage Skidmore)
Codzienność w Ameryce Donalda Trumpa zmienia się. Optymizm biznesu, konsumentów i inwestorów napędzają nie tylko obietnice wielkich zmian legislacyjnych, ale także konsekwentne ograniczanie przepisów.
Najbardziej zmiany odczuwa sektor finansowy, uwolniony od stresu przestrzegania regulacji. Biznesowi też jest łatwiej, tylko górnicy wciąż czekają, ale może niedługo.
Trzy ścieżki deregulacji
Na początek wyliczanka. W 1970 roku ambitny urzędnik mógł przeczytać wszystkie rządowe rozporządzenia w niespełna rok pod warunkiem czytania 250 słów na minutę, 40 godzin na tydzień, 50 tygodni w roku. W 2016 roku zajęcie to trwałoby 3 lata, 177 dni i 10 godzin. Kodeks Przepisów USA w 1970 roku zawierał 35,4 mln słów, w 2016 — 104,6 mln, czyli o 195 procent więcej.
Płodna w wydawaniu rozporządzeń była zwłaszcza administracja Baracka Obamy, głównie dlatego, że Obama nie znajdował poparcia dla swoich polityk w Kongresie i musiał szukać innej drogi wprowadzania prawa. Stąd rekordowe ponad 3 tys. rozporządzeń rocznie (250 miesięcznie, czyli 8-9 dziennie. Wiele z nich głęboko przekształcało lub miało przekształcić całe sektory.
Pierwszym zarządzeniem Trumpa po objęciu prezydentury było zalecenie, aby rządowe agencje nie wprowadzały żadnych nowych przepisów dla przedsiębiorstw, bez względu na spodziewane korzyści. Jego administracja zaczęła stosować trzy taktyki — opóźniania wejścia w życie przepisów, łagodniejszej egzekucji obowiązujących lub formalnego ich anulowania. Najczęściej stosowane jest opóźnianie. Łagodniejsza egzekucja lub w ogóle jej brak jest wprowadzany poprzez cięcia budżetowe dla instytucji.
Według amerykańskiej Izby Handlowej tylko w ciągu pierwszych 100 dni rządów Trumpa jego administracja (lub sam prezydent) wydała 29 rozporządzeń deregulacyjnych, co pociągnęło ponad 100 deregulacyjnych dyrektyw rządowych agencji, które albo zlikwidowały istniejące przepisy, albo rozpoczęły proces ich likwidacji. Kongres anulował ponadto 14 rozporządzeń ogłoszonych przez administrację Obamy w ostatnich 2 miesiącach jego urzędowania, a następnie wygenerował blisko 50 „deregulacyjnych” projektów legislacyjnych (poprawek do ustaw i samych ustaw).
Bankowość z przyjaznym nadzorem
Instytucje finansowe bardzo się postarały, by się pozbyć ograniczających im swobodę działania przepisów. Prowadziły aktywny lobbing za wycofaniem regulacji ustawy Dodda-Franka, wydając na ten cel 2,3 mln dol. dziennie od stycznia 2015 do września 2016 roku. Nowe dyrektywy szybko zmieniły klimat między Wall Street a nadzorującymi sektor instytucjami z konfrontacji na przyjazny i lekki.
Każda z trzech instytucji nadzoru finansowego — Komisja Papierów Wartościowych (SEC), FINRA, czyli Urząd Regulacji Sektora Finansowego i Komisja Transakcji Towarowych Futures (Commodity Futures Trading Commission, CFTC), dostała nowego szefa działu egzekucji przepisów, a SEC i CFTC mają także nowych szefów generalnych. To, a także fakt, że wiele przepisów zostało wstrzymanych i nie wchodzi w życie, spowodowało zmianę klimatu. Wymierną w dolarach. Instytucje nadzorcze nakładają mniej kar za łamanie przepisów i są one mniejsze.
Dziennik WSJ policzył, że FINRA w I połowie 2017 roku nałożyła o dwie trzecie mniej kar niż w analogicznym okresie 2016 r. – było to 489 mln w 2017 r. w porównaniu z 1,4 mld dol. rok wcześniej. SEC nałożyła 318 mln dolarów kar, czyli o połowę mniej niż w I połowie 2016 r. (750 mln). Najwyższa kara była zaś blisko dziesięciokrotnie mniejsza niż największa kara w analogicznym okresie 2016 roku (8,25 mln dol. dla firmy Orthofix International produkującej sprzęt medyczny, w porównaniu do 80 mln dla biotechnologicznej Monsanto). Commodity Futures Trading nakłada zasadniczo niewielkie kary, obecnie są one po prostu symboliczne.
Konsumenci już mniej ważni
Ograniczona została także znacznie aktywność Biura Finansowej Ochrony Konsumenta (CFPB) stworzonego przez Obamę w 2011 roku jako niezależnej od Kongresu agencji fundowanej ze środków Federalnej Rezerwy. Biuro najbardziej wsławiło się wykryciem skandalu banku Wells Fargo, który obciążał swoich klientów opłatami za ponad 2 miliony fikcyjnych kont bankowych i kart kredytowych.
Przez pięć lat istnienia CFPB rozpatrzyło ponad 1 milion skarg, zwróciło 29 milionom Amerykanów blisko 12 miliardów dolarów pobranych przez instytucje finansowe przez wyłudzenia, oszustwa, dyskryminację czy ukryte koszty. Walka o utrzymanie Biura jeszcze trwa, ale jego nowy szef już ograniczył działalność.
Administracja Trumpa chce także opóźnić o półtora roku wejście w życie zasady odpowiedzialności doradców inwestycyjnych (fiduciary rule), która ma chronić rzeszę Amerykanów inwestujących w swoje przyszłe emerytury. Inwestują najczęściej za poradą doradców, więc pojawia się obawa, że reprezentują oni nie interesy przyszłych emerytów, a banków i funduszy płacących doradcom procent udziału za każdego „zwerbowanego” inwestora. Instytut Polityki Gospodarczej obliczył, że może to kosztować amerykańskich emerytów w ciągu najbliższych 30 lat prawie 11 mld dol. strat.
Powrót do trucia
Ochrona środowiska to drugi po regulacjach bankowości sektor, który znalazł się w tym roku pod specjalnym ostrzałem. Trwa konsekwentny demontaż prawie wszystkich kluczowych punktów programu ochrony środowiska i przestawienia USA na czystą energię, wprowadzonego przez Obamę. Dużym krokiem, bo na międzynarodową skalę, było wycofanie Ameryki z Porozumienia Paryskiego o Klimacie, nakładającego ograniczenia emisji gazów cieplarnianych.
Jak piszą analitycy Economist Intelligence Unit do tego stopnia USA zmieniły front w sprawie problemów klimatu, że Argentyna, która właśnie objęła przewodnictwo w G20 przygotowując agendę prac na 2018 rok zarzuciła termin „globalne ocieplenie” – postrzegane jako prowokacyjne wobec delegacji USA – zastępując je pojęciem „stabilnej dynamiki klimatu” (ang. climate sustainability).
W październiku administracja Trumpa ogłosiła, iż wycofuje Plan Czystej Energii, czyli ograniczenia wprowadzone przez Obamę na emisję dwutlenku węgla przez amerykańskie elektrownie. Wcześniej wycofano się z programu czystych rzek. Kroki te wydają są obliczone m.in. na przyrzeczone ożywienie górnictwa węgla kamiennego. Jak dotąd jednak miejsc pracy w tym sektorze nie przybyło. W maju zaczęły napływać do regionu Appalachów pieniądze i wydobycie w tym regionie wzrosło o 9 procent. Złożyły się na to trzy powody:
-zmniejszone wydobycie węgla w Chinach,
-antyregulacyjna polityka
-hossa na giełdzie, która podwoiła wartość notowanych firm węglowych.
Nie mniej rząd chce subsydiować kopalnie węgla kamiennego z pieniędzy podatników.
Wąskie gardło poszerzone
Chociaż wiele firm nadal ograniczają środowiskowe przepisy stanowe (wiele stanów prowadzi politykę przestawiania swojej energii na źródła odnawialne i zadeklarowało nie tylko przestrzeganie postanowień paryskich, ale nawet ambitniejsze cele), to na deregulacjach korzystają producenci chemiczni i zakłady produkujące energię z tradycyjnych surowców – nie muszą dbać o koszty ochrony środowiska.
Nie muszą się też już martwić dealerzy broni czy operatorzy „pożyczek do wypłaty”, często balansujący na granicy prawa, bo administracja zakończyła operację Wąskie Gardło (Choke Point). Konsumencki watchdog Allied Progress określił to jako „masowy prezent dla drapieżnych płatnych kredytodawców i innych podejrzanych oszustów finansowych”.
Zdaniem niektórych obserwatorów deregulacja bankowości może mieć i pozytywne aspekty. W każdym razie rozluźnienie rygorów utrzymuje optymizm przedsiębiorców, inwestorów i konsumentów na wysokim pułapie. Hossa na giełdzie trwa nadal, a największe wyprzedaże w roku online — Black Friday i Cyber Monday po Święcie Dziękczynienia — osiągnęły rekordową wysokość. Sprzedaż w Święto Dziękczynienia i Black Friday osiągnęła wartość prawie 8 miliardów dolarów, o blisko 18 procent więcej niż rok temu. Sprzedaż w Cyber Monday — 6,6 miliarda dolarów (dane firmy Adobe Analytics, która mierzy sprzedaż 100 największych amerykańskich detalistów).
Windykacja bez ograniczeń. Nawet z przedawnionym zadłużeniem nie możesz czuć się bezpieczny 03.01.2018 Krzysztof Janoś
Firmy windykacyjne zrobią wszystko, by odzyskać pieniądze. Jak się okazuje, nie cofają się nawet przed nękaniem przedsiębiorców, których długi już się przedawniły. Skutecznym straszakiem ma być tu wpis do rejestru dłużników. Problem w tym, że takie praktyki mogą być niezgodne z prawem.
Scenariusz w takich sytuacjach jest z reguły bliźniaczo do siebie podobny. Firmy windykacyjne nawet kiedy zostaną poinformowane przez dłużników, że wierzytelność uległa przedawnieniu, nie odpuszczają.
- Klient odmówił zapłaty, wskazując, iż nie jest do tego zobowiązany z uwagi na upływ ustawowego terminu przedawnienia. Przedstawiciele firmy windykacyjnej nie dali jednak za wygraną, w dalszym ciągu prowadząc czynności windykacyjne. Polegały one na telefonach o różnej porze dnia oraz nadsyłaniu przedsądowych wezwań do zapłaty - mówi Adam Antkowiak, adwokat zajmujący się sporami z firmami windykacyjnymi.
Jak przekonuje wśród licznej korespondencji od jednej z większych firm na rynku, jego klient nadal otrzymuje przedsądowe wezwania do zapłaty przedawnionej wierzytelności. Wszystko to pod rygorem jej ujawnienia w Krajowym Rejestrze Długów.
Niekończące się telefony
O ile w ostatnich latach firmy odzyskujące długi starają się nie naruszać pory nocnej, o tyle liczne telefony zaczynające się o 7, a kończące przed 22, nie należą do rzadkości. Jak relacjonuje nasz rozmówca z informacji jego klientów wynika, że niekiedy tych telefonów jest kilkadziesiąt dziennie. Inną metodą jest telefonowanie do dłużnika non stop przez godzinę z różnych numerów.
W podobnym przypadku dotyczącym innej dużej firmy windykacyjnej na polskim rynku, spółka ta wytoczyła sprawę o zapłatę przedawnionej wierzytelności wynoszącej około tysiąc zł. Jednak po otrzymaniu informacji o przedawnieniu, cofnęła pozew, co doprowadziło do prawomocnego umorzenia postępowania.
Co zaskakujące, to jednak nie skończyło sprawy. Firma windykacyjna w dalszym ciągu prowadziła uporczywe czynności wobec tego człowieka.
- Nie mając innych możliwości skłonienia do zapłaty, firma wpisała przedawnioną wierzytelność do Krajowego Rejestru Długów. Jej bezprawne działania miały daleko idące skutki dla mojego klienta, który nie miał możliwości zaciągnięcia kredytu hipotecznego na budowę domu - relacjonuje Antkowiak.
Dopiero po przesłaniu przygotowanego przez prawników wezwania, firma zobowiązała się zaprzestać dalszych działań windykacyjnych oraz wycofała informację zamieszczoną w Krajowym Rejestrze Długów i Biurze Informacji Gospodarczej.
Przedawnienie nieskuteczne?
Jeszcze ciekawszy jest przypadek mieszkańca Poznania, od którego jedna z firm windykacyjnych żąda spłaty trzech wierzytelności. Problem w tym, że wszystkie są przedawnione. W sprawie jednej z nich firma skierowała nawet sprawę do sądu. Pozew jednak dość szybko cofnęła, kiedy tylko dłużnik wykazał, ze należność jest przedawniona.
W tej sprawie zapadło też prawomocne postanowienie o umorzeniu postępowania wytoczonego przez firmę windykacyjną.
- Również w stosunku do dwóch pozostałych roszczeń mój klient podniósł zarzut przedawnienia na etapie przedsądowym. Jednak spółka windykacyjna nadal prowadzi względem niego czynności windykacyjne, pomimo cofnięcia pozwu oraz podniesienia zarzutu przedawnienia co do pozostałych roszczeń - mówi prawnik.
Co więcej przed kilkoma dniami firma przesłała w tej sprawie ostateczne przedsądowe wezwanie do zapłaty wszystkich przedawnionych roszczeń. Co ciekawe w wezwaniu nie pominięto również tego długu, co do którego firma cofnęła pozew.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że prawna instytucja przedawnienia nie jest pomyślana jako ochrona dłużnika. Ma służyć stabilizacji porządku prawnego i usuwać stan niepewności w sytuacji, kiedy wierzyciel przez długi czas nie domaga się od nas spłaty.
Z uwagi na zawodowy charakter przedawnienia w biznesie jest on krótszy i wynosi 3 lata. W przypadku konsumentów jest on dłuższy i wynosi 10 lat. - Kiedy wierzyciel starałby się o odzyskanie długu kilkunastoletniego, trudno byłoby odtworzyć dokumenty czy dowody potwierdzające, że np. żadnego długu nie ma i nie było. Przedawnienie daje nam po prostu możliwości skutecznej obrony przed takimi żądaniami - podkreśla Antkowiak.
Grożenie wpisem - nielegalne?
Dlaczego firmy windykacyjne postępują zatem w ten sposób? Zadaliśmy im to pytanie. Niestety do czasu opublikowania tego artykułu nie otrzymaliśmy żadnych odpowiedzi w tej sprawie. Bez ich stanowiska postanowiliśmy nie publikować nazw spółek. Do sprawy jednak wrócimy, kiedy już firmy ustosunkują się do podanych powyżej informacji.
Jednak w ocenie Adama Antkowiaka, który w swojej pracy często spotyka się z takimi praktykami, nie ma wątpliwości, że są to bezprawne działania.
- Kierowane groźby wpisania do baz dłużników, pomimo przedawnienia, były bezprawne i naruszyły ich dobra osobiste, powodując dyskomfort psychiczny oraz poczucie istotnego zagrożenia. Na gruncie obowiązujących przepisów prawa, mamy bowiem prawo odmówić spełnienia świadczenia w sytuacji upływu terminu przedawnienia - podkreśla Antkowiak.
Warto też wiedzieć, że prawo określa nie tylko warunki ochrony przed fizycznym ingerowaniem w naszą prywatność. Podobne praktyki firm windykacyjnych mogą bowiem naruszać spokój i mir domowy poszkodowanych.
Zgodnie z art. 23 Kodeksu Cywilnego każdy ma prawo do zachowania nietykalności mieszkania, co nie oznacza wyłącznie prawa do ochrony przed bezpośrednią ingerencją w sferę fizycznego korzystania z mieszkania.
- Dotyczy to również ochrony przed bezprawnym wtargnięciem w sferę stanu psychicznego i emocjonalnego, jaki daje każdemu człowiekowi poczucie bezpiecznego i niezakłóconego miejsca, w którym koncentruje swoje istotne sprawy życiowe i chroni swoją prywatność - zaznacza adwokat.
Sprawdź, czy rzeczywiście jesteś dłużnikiem
Tymczasem częste telefony z żądaniem zapłaty przedawnionej należności ten spokój odbierają. Zdaniem prawnika takie praktyki obliczone są na wywołanie poczucia przymusu uregulowania przedawnionej należności. Wyjątkowo skuteczna ma być tu groźba wpisu do rejestru dłużników.
Jak przekonuje Antkowiak orzecznictwo jest tu jasne i potwierdzone wyrokami również sądów apelacyjnych. O tym, że niedopuszczalne jest zamieszczanie w rejestrach dłużników informacji o przedawnionych długach orzekł m.in. w wyroku z dnia 11 lutego 2016 Sąd Apelacyjny w Warszawie (sygn. akt: VI ACa 153/15).
- W mojej ocenie, istotne jest, aby osoby, które otrzymują wezwanie do zapłaty należności od firmy trudniącej się profesjonalnym dochodzeniem roszczeń, zweryfikowały zasadność roszczenia. Ostatnimi czasy coraz częściej mają miejsce sytuacje, w których firmy windykacyjne żądają zapłaty nienależnych wierzytelności pod rygorem ich ujawnienia w Krajowym Rejestrze Długów - przestrzega prawnik.
Jak dodaje taki wpis jest szczególnie groźny dla przedsiębiorców. Umieszczenie adnotacji o nich w KRD może przecież skutkować utratą płynności finansowej. Kontrahenci oraz banki w większości sprawdzają wiarygodność swoich partnerów biznesowych w Krajowym Rejestrze Długów i nie chcą kontynuować współpracy z tam obecnymi.
Dług przedawniony a dług anulowany
O komentarz w tej sprawie poprosiliśmy też samo KRD. - Przede wszystkim dług przedawniony to nie jest dług anulowany. Przedawnienia oznacza jedynie, że długu nie można dochodzić przed sądem, ale on nadal istnieje. Zwracam uwagę, że żaden z klientów kancelarii nie podnosił, że dług nie istnieje, a tylko że się przedawnił – mówi money.pl Andrzej Kulik, rzecznik prasowy Krajowego Rejestru Długów.
Jak dodaje, uczciwość nakazywałaby zapłacenie takiego długu. - Nie ma przepisu, który zabraniałby wpisywania długu przedawnionego do biura informacji gospodarczej, zatem taki wpis jest zgodny z prawem - dodaje Kulik.
- Istotnie nie ma generalnego zakazu wpisywania do bazy dłużników przedawnionych roszczeń. W każdym jednak przypadku podniesienia przez dłużnika uzasadnionego zarzutu przedawnienia takiego roszczenia, wierzyciel powinien powstrzymać się z wnioskiem o wpis długu do KRD - mówi Adam Antkowiak.
To zresztą, jak zapewnia, wynika z przytoczonego przykładowego orzeczenia Sądu oraz z praktyki tych firm, które po skierowaniu do nich wniosku o wykreślenie Klienta z KRD zdecydowały się na wykreślenie zobowiązania. Jest jednak różnica między powinien a musi.
Rzecznik KRD zwraca uwagę, że po ostatniej nowelizacji Ustawy o udostępnianiu informacji gospodarczych i wymianie danych gospodarczych dłużnik ma prawo zgłosić, że dług jest przedawniony. W takiej jednak sytuacji wierzyciel wpisując dłużnika do KRD ma obowiązek to zaznaczyć.
A jak wygląda weryfikacja wpisów? Zgodnie z prawem Krajowy Rejestr Długów dokonuje weryfikacji formalnej (czyli sprawdza, czy wpis spełnia wymogi ustawowe). Weryfikacja danych dopisywanych do KRD przez wierzyciela następuje jedynie wówczas, gdy dłużnik zgłosi zastrzeżenia do dokonanego wpisu. Zgodnie z ustawą, to wierzyciel odpowiada za prawdziwość wpisanych do rejestru danych.
Opublikowano: 09.01.2018 | Kategorie: Gospodarka, Wiadomości ze świata
Gunther Oettinger to komisarz ds. budżetu UE. W wywiadzie udzielonym dla dziennika „Handelsblatt” był szczery aż do bólu. Powiedział, że większość unijnych środków przekazywanych Polsce jest i tak odsyłana do Niemiec w ramach realizacji zamówień. Zarabiają niemieckie firmy budowlane, kupowane są niemieckie maszyny, sprzęt i samochody. „Z ekonomicznego punktu widzenia Niemcy wcale nie są płatnikiem netto UE, lecz beneficjentem netto” – dodał Oettinger, czym potwierdził, że UE to bardzo opłacalny biznes dla naszych zachodnich sąsiadów.
Na pytanie dziennikarza dziennika „Handelsblatt” o to, czy nie byłoby właściwym, aby Unia Europejska – w ramach zbierania środków na obsługę „kryzysu migracyjnego” – zabrała pieniądze Polsce i Węgrom (czyli krajom, które odmówiły udziału w procesie relokacji migrantów), Gunther Oettinger odpowiedział w sposób następujący: „Polityka budżetowa UE nie powinna być wykorzystywana do wymierzania politycznych kar. (…) Warto zwrócić uwagę, że duża część każdego euro, jakie UE przekazuje Polsce w ramach funduszy strukturalnych, wraca następnie z powrotem do Niemiec. Polacy wykorzystują unijne środki, aby składać zamówienia u niemieckich firm budowlanych, kupować niemieckie maszyny i niemieckie samochody. Tak więc płatnicy netto, tacy jak Niemcy, powinni być zainteresowani nie zmniejszaniem funduszy strukturalnych. Z ekonomicznego punktu widzenia Niemcy wcale nie są płatnikiem netto UE, lecz beneficjentem netto”.
Oettinger nie był oczywiście pierwszym, który zauważył, że Niemcy są beneficjentem netto. Austriacki polityk Johannes Hahn, w czasie kiedy był unijnym komisarzem d/s polityki regionalnej (2012), w wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” przyznał, że z każdego 1 euro wydanego w Polsce przez Niemcy w ramach unijnej polityki strukturalnej, za Odrę finalnie powraca aż 0,89 euro! Wszystko dzięki zamówieniom na towary, usługi lub know-how, które do naszego kraju mogą dostarczyć jedynie niemieckie firmy.
Jeszcze lepiej ta statystyka wygląda jeśli uwzględnimy wszystkie kraje wchodzące w skład Grupy Wyszehradzkiej (Polska, Czechy, Słowacja i Węgry). Z każdego 1 euro wydanego w tych krajach przez Niemcy w ramach unijnej polityki strukturalnej do naszego zachodniego sąsiada powraca aż… 1,25 euro!
Powyższe pokazuje, że Unia Europejska to dla Niemiec bardzo opłacalny biznes. Mimo, iż są największym płatnikiem netto do unijnego budżetu, to dzięki neokolonialnej strukturze gospodarek nowych państw UE, udaje się im odzyskać wpłacone pieniądze i to z nawiązką. To też jest powód, dla którego Niemcy tak histerycznie zareagowali na wynik ostatnich wyborów w naszym kraju. Po prostu obawiali się, że nowe władze w Warszawie będą chciały ograniczyć skalę re-transferu unijnych środków zza Odrę. A to dla naszych zachodnich sąsiadów kwestia żywotnych interesów.
Bank Millenium przekazywał klientom nieprawdziwe informacje. Otrzymał 20 mln zł kary 15.01.2018 PAP
Placówka Banku Millenium źródło: Wikimedia Commons autor zdjęcia: Tomasz Zakrzewski archifolio.pl
Bank Millennium przekazywał klientom nieprawdziwe informacje o skutkach wpisu stosowanych przez niego klauzul umownych do rejestru postanowień niedozwolonych; kara dla banku to ponad 20 mln zł - poinformował UOKiK w poniedziałkowym komunikacie.
Jak wskazano, "Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów otrzymywał skargi od konsumentów na to, że Bank Millennium stosuje klauzule niedozwolone".
"Kredytobiorcy składali do banku reklamacje, w których dochodzili swoich praw, powołując się na dwie klauzule wpisane w 2012 r. do rejestru postanowień niedozwolonych. Dotyczyły one sposobu przeliczania kwoty i rat kredytów hipotecznych w oparciu o franki szwajcarskie. Są wpisane pod numerami 3178 i 3179. Praktyka trwała w 2015 i 2016 r." - wyjaśniono.
Według komunikatu, prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów wszczął postępowanie przeciwko bankowi Millennium w październiku 2016 r. "Wątpliwości wzbudziły przekazywane klientom informacje. Przedsiębiorca odpowiadał konsumentom, że uznanie stosowanej przez niego klauzuli za niedozwoloną i wpisanie jej do rejestru nie ma znaczenia w ich sytuacji" - czytamy.
"Naszym zdaniem, wpis klauzuli wobec danego przedsiębiorcy do rejestru oznacza, że każdy konsument, który zawarł z nim umowę i ma w niej takie postanowienie, może dochodzić swoich praw. Taka klauzula nie wiąże konsumentów już od chwili zawarcia umowy. Odpowiedzi udzielane przez bank mogły zniechęcać klientów do dochodzenia roszczeń" – wskazał, cytowany w komunikacie, prezes UOKiK Marek Niechciał.
Według Urzędu, bank Millennium zaniechał stosowania kwestionowanej przez UOKiK praktyki. "Jednak ze względu na to, że w jej wyniku konsumenci mogli zrezygnować z walki o swoje prawa, prezes UOKiK nałożył karę ponad 20 mln zł (20 748 675 zł). Bank poinformuje konsumentów listownie o decyzji urzędu oraz zamieścił ją już na stronie internetowej i twitterze. W tym zakresie prezes UOKiK nadał rygor natychmiastowej wykonalności. Decyzja nie jest prawomocna, ponieważ spółka może odwołać się do sądu" - podano w komunikacie UOKiK.
Ukraińcy jako słupy. Przestępcy coraz częściej wykorzystują ich do oszustw gospodarczych 16.01.2018 Dziennik Gazeta Prawna
Ukraina źródło: ShutterStock
Przestępcy coraz częściej wykorzystują cudzoziemców zza wschodniej granicy jako „słupy” do oszustw gospodarczych. Do kancelarii prawnych zgłaszają się przedsiębiorcy, którzy nie są w stanie odzyskać długów od firm rzekomo zarządzanych przez Ukraińców – ustalił DGP.
Przybysze nie mają bowiem majątku, a w dodatku wyjeżdżają z Polski tuż po objęciu stanowiska prezesa albo znikają, gdy firma zaczyna mieć kłopoty.
Krajowa Administracja Skarbowa przyznaje, że problem dotyczy wielu sektorów. – Obserwujemy różne modele działania przestępców, nie chcielibyśmy jednak ujawniać ich metod – usłyszeliśmy w KAS.
Okazuje się, że na wpisanie Ukraińca do zarządu decydują się także spółki, których wspólnicy nie mają przestępczych zamiarów, ale chcą zabezpieczyć swój osobisty majątek na wypadek, gdyby biznes nie wypalił. To skuteczny sposób na ucieczkę przed odpowiedzialnością finansową za długi firmy.
Fundusze inwestycyjne z wyższą wielkością prowizji krytykują konkurencyjne fundusze ETF z niższą wielkością prowizji.
Cytat:
Wall Street blokuje inwestowanie w tanie ETFy 05.01.2018
Początek roku 2018 to z jednej strony ogromna fala entuzjazmu na rynkach (hossa trwa w najlepsze), ale również nowe regulacje, które uderzają m.in. w osoby inwestujące poprzez ETFy. Przepisy wprowadzone wraz z początkiem roku potwierdzają, że drogie i nieefektywne fundusze nie zamierzają rezygnować ze swojej działki. Nie pozostaje nam zatem nic innego jak wyjaśnić co się zmieniło, dlaczego i jak sobie z tym poradzić.
Walka z ETFami
W ramach noworocznego przypomnienia: Exchange Traded Funds (ETFs) to fundusze bierne, których celem jest naśladowanie ruchów danego indeksu. Za ich pośrednictwem możemy łatwo zainwestować środki w dany kraj czy branże, nie rozdrabniając się na poszczególne spółki. Dzięki temu nasze koszty transakcyjne są mocno ograniczone.
Mniej więcej 2 lata temu branża finansowa zaczęła silniej krytykować ETFy. Przyczyna była oczywista. Stały się one alternatywą dla funduszy inwestycyjnych, które na dużych rynkach pobierają 1,5% - 2% opłaty za zarządzanie (na mniejszych nawet 3%). Do tego dochodzą prowizje od zysku rzędu 20%. Koniec końców 80% funduszy i tak wypada gorzej od rynku. Wszystko za sprawą konieczności zatrudniania drogich doradców czy też zbyt dużej częstotliwości transakcji.
Dla porównania roczny koszt ETFu waha się od 0,3% do 0,8%, a w przypadku najtańszego na jaki trafiliśmy było to zaledwie 0,18%.
Wielu inwestorów po przeprowadzeniu prostej kalkulacji porzuciło aktywnie zarządzane fundusze na rzecz ETF'ów. Kapitał uciekał „doradcom” na tyle szybko, że rok temu zaczęto mówić o „bańce w ETF'ach”. To dopiero ciekawy przypadek, zobaczcie:
- kiedy w 1928 roku, tuż przed Wielkim Kryzysem, wszyscy uważali, że akcje muszą iść w górę, prezydent USA Calvin Coolidge i najbardziej wpływowi ekonomiści przekonywali, że perspektywy są wspaniałe i o bańce nie ma mowy,
- kiedy w 2006 roku w USA rodziny kupowały po kilka domów traktując je jako „bezpieczną lokatę”, prezesi FED Alan Greenspan i Ben Bernanke przekonywali, że nie ma żadnej bańki w nieruchomościach.
Tymczasem kiedy w latach 2016-2017 kapitał zaczął przenosić się z aktywnie zarządzanych drogich funduszy inwestycyjnych do tanich i prostych ETF'ów, nagle okazało się, że jest bańka.
Odkąd korzystamy z ETF'ów problem pojawił się raz i został przez nas opisany. Chodziło o GDXJ (małe spółki wydobywcze). Fundusz ten cieszył się tak dużą popularnością, że musiał zamienić część małych spółek w portfelu na większe, co wpłynęło na gorszy wynik. Podsumowując, problem wystąpił raz, a ETF'ów są tysiące.
Branża uparła się jednak, że ETFy stanowią zagrożenie. Ostatecznie Wall Street udało się przepchnąć przepisy, które obowiązują od początku 2018 roku i klasyfikują wszystkie ETFy jako niebezpieczne produkty spekulacyjne. Co innego gdyby ETFy miały dużo ukrytych kosztów – wtedy Wall Street wystawiłaby je inwestorom na tacy
Koniec końców na wielu platformach transakcyjnych sytuacja wygląda następująco: możemy bez problemu redukować lub zamykać pozycję w ETF'ach, natomiast nie możemy ich nabywać (dopóki nie spełnimy pewnych wymogów).
Co teraz?
Na blogu kilkukrotnie polecaliśmy Saxo Bank i DIF Broker jako wartych uwagi brokerów, dlatego też poniżej wyjaśnimy jak wygląda sytuacja klientów tych 2 firm.
Saxo Bank
W przypadku klientów Saxo chodzi przede wszystkim o zaklasyfikowanie samego siebie jako „inwestora profesjonalnego”. Aby to zrobić na platformie SaxoTraderGO należy kliknąć w zakładkę „rachunek” -> „inne” -> „stan MIFID”. Docelowo ta strona powinna wyglądać u nas następująco:
Jak widać, na dole mamy 2 testy.
Podstawą jest „test odpowiedniości” z którego wyciągane są wnioski na temat naszej wiedzy. Pytania są ułożone w taki sposób, że bardzo łatwo można domyślić się którą odpowiedź zaznaczyć, aby otrzymać dostęp do danego instrumentu. Bez obaw, nawet jeśli cokolwiek zaznaczymy nieodpowiednio, możemy wrócić do testu i poprawić swoją odpowiedź.
Klikając na „test klasyfikacyjny” możemy z kolei zmienić swoją klasyfikację z „inwestora indywidualnego” na „inwestora profesjonalnego”. Wszystko powinno wyglądać w ten sposób:
Teraz dwie uwagi:
Czekamy na ostateczne potwierdzenie, że powyższe działania w każdym przypadku wystarczą, by móc handlować ETF'ami notowanymi w USA. Temat jest świeży, jeśli pojawią się jakieś nowe wymogi, będziemy edytować ten wpis. Zatem jeśli ktoś z Was będzie miał jeszcze na Saxo jakiekolwiek problemy – zajrzyjcie tu ponownie.
W przypadku osób, które wykupiły dostęp do notowań w czasie rzeczywistym na platformie, przejście na „inwestora profesjonalnego” oznacza kilkakrotnie wyższe koszty. Upewnijcie się zatem, że nie ma zakupiliście wcześniej dostępu do notowań w czasie rzeczywistym. Nam z perspektywy kilku lat inwestowania w zupełności wystarczają notowania opóźnione o 15 minut.
DIF Broker
Klienci DIF są w lepszej sytuacji i mogą w ogóle nie odczuć problemów. Już przy rejestracji broker sprawdził Waszą wiedzę na temat instrumentów (akcji, ETF'ów, opcji itd.). Ktokolwiek wypadł źle, a mimo to chciał korzystać z tzw. „produktów złożonych”, mógł wypełnić deklarację ryzyka, dzięki której uzyskał dostęp do pełnej oferty. Tamta deklaracja sprawia, że nie musicie martwić się nowymi przepisami.
Jeśli jednak u kogokolwiek pojawią się problemy z dostępnością ETF'ów, to najprawdopodobniej problem leży właśnie w braku wypełnienia wcześniej deklaracji ryzyka.
Podsumowanie
Teoretycznie zmiana ustawień przedstawiona na przykładzie Saxo nie powinna zająć dużo czasu, a jednak jest to kolejny element, który komplikuje życie zwykłego inwestora. Wszystko po to by zwykli ludzie czuli się zbyt zagubieni w świecie przepisów i powierzali zarządzanie swoimi środkami „godnym zaufania doradcom”. Czasem jednak warto poświęcić kilka minut, przypilnować środki osobiście i nie dać się oskubać.
Po tytule egzekucyjnym kolejne przywileje banków do likwidacji 17.01.2018 Dziennik Gazeta Prawna
Dlaczego BTE musial odejsc do lamua źródło: Dziennik Gazeta Prawna
Najpierw w 2015 r. Trybunał Konstytucyjny skasował bankowy tytuł egzekucyjny (BTE). Teraz Ministerstwo Sprawiedliwości przystępuje do wyeliminowania jego godnego następcy.
Chodzi o przepis kodeksu postępowania cywilnego, który umożliwia bankom składanie pozwów przeciwko dłużnikom wyłącznie na podstawie wyciągów z ksiąg bankowych.
– Wystarczy, że przedstawią oświadczenie o tym, iż ktoś jest im winien określoną kwotę. Wówczas sądy wydają nakaz zapłaty, nie dochodząc nawet tego, czy wysokość zobowiązania się zgadza. Nie muszą – mówi dr Jacek Czabański, adwokat specjalizujący się m.in. w procesach frankowiczów.
Zgodnie z prawem sąd rozpatruje pozew banku na posiedzeniu niejawnym i bada go głównie pod kątem formalnym. Dłużnik nie bierze w tym udziału, a zatem nie ma szansy zakwestionować wysokości swojego zobowiązania czy sposobu wyliczania rat, nawet jeśli w rzeczywistości to on ma rację, a nie jego kredytodawca. Klient może co najwyższej zainicjować procedurę przeciwegzekucyjną, ale w takim wypadku musi w ciągu dwóch tygodni zebrać dowody na swoją korzyść i wystąpić ze skargą. Zdaniem praktyków sytuacje, gdy sądy orientują się, że sprawa jest problematyczna, i nie wydają nakazu zapłaty, lecz kierują pozew do zwykłego rozpoznania (co już wymaga od prawników banków zebrania dowodów), należą do wyjątków. Co jeszcze bardziej zachęca instytucje finansowe do korzystania z przywileju.
– Z mojego doświadczenia wynika, że wszystkie banki dochodzą roszczeń na podstawie wyciągów ze swoich ksiąg – podkreśla dr Czabański. Podobnie twierdzą pracownicy biura rzecznika praw obywatelskich. Przeanalizowali oni ponad 100 skarg na wykorzystywanie przez banki nakazów zapłaty do windykowania przeterminowanych długów. – Jest to masowa i powszechna praktyka – potwierdza Piotr Mierzejewski, dyrektor zespołu prawa administracyjnego i gospodarczego w biurze RPO.
To właśnie m.in. po interwencji rzecznika i tekstach DGP resort sprawiedliwości postanowił zareagować i usunąć kontrowersyjny przepis przy okazji dużej nowelizacji kodeksu postępowania cywilnego (obecnie projekt jest na etapie konsultacji). Jak tłumaczy ministerstwo, skoro uprzywilejowanie dokumentu bankowego zostało podważone przez TK w wyroku dotyczącym BTE, to nie ma powodu, aby funkcjonowało ono dalej w zmutowanej formule.
Przepisy o bankowym tytule egzekucyjnym zniknęły z porządku prawnego już ponad dwa lata temu. Stało się to na skutek wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który uznał je za niezgodne z ustawą zasadniczą (patrz: grafika). Jak się jednak okazało, banki szybko znalazły sobie substytut niesławnego BTE. Stał się nim przepis kodeksu postępowania cywilnego, który pozwala instytucjom kredytowym składać pozwy w oparciu o wyciągi z ksiąg bankowych (art. 485 par. 3). – Nie jest to dokument urzędowy, a mimo to w takich sprawach korzysta z domniemania zgodności ze stanem rzeczywistym. Dla porównania, w innych postępowaniach, np. o błąd medyczny, opinia biegłego zlecona przez powoda nie jest traktowana w ten sam uprzywilejowany sposób – zauważa Piotr Mierzejewski, dyrektor zespołu prawa administracyjnego i gospodarczego w biurze RPO. Efekt jest taki, że kredytodawcy, bez konieczności przedstawiania dowodów, w krótkim czasie uzyskują tytuły egzekucyjne.
Nieuzasadniony przywilej
O sprawie jako pierwszy pisał DGP na początku zeszłego roku. Informowaliśmy wówczas, że do Ministerstwa Sprawiedliwości wpłynęła petycja w sprawie usunięcia art. 485 par. 3 k.p.c. Jej autorzy, osoby, które czuły się pokrzywdzone praktyką banków, wskazywali, że kontestowana regulacja prowadzi do nieuzasadnionego uprzywilejowania kredytodawców w postępowaniu przed sądem. Jak pokazuje praktyka, pozwy składane w trybie art. 485 par. 3 k.p.c. opierają się jedynie na złożonym przez takie jednostki oświadczeniu co do wysokości i waluty zadłużenia. Nie muszą one wskazywać, na jakiej podstawie prawnej i faktycznej została ustalona wysokość wierzytelności oraz jej wymagalność. To wszystko powoduje zaś, że pozwani nie są w stanie już w zarzutach od nakazu zapłaty wykazać swoich racji. – Wielokrotnie dochodziło więc do sytuacji, że na podstawie samego wypisu z ksiąg zapadało orzeczenie bez merytorycznego rozpoznania sprawy. Poszanowanie równości stron co do możliwości dowodzenia jest w takich przypadkach fikcyjne – podkreśla Mierzejewski.
Eksperci przekonują też, że procedura nakazowa powinna być dopuszczalna tylko w przypadku dochodzenia małych roszczeń, zwłaszcza gdy dłużnik nie kwestionuje wysokości należności. Tymczasem w przypadku umów kredytowych w obecnej walucie, opiewających nawet na miliony złotych, ustalenie wysokości zobowiązania oraz sposobu jego wykonania nie należy do spraw prostych. – A zdarza się, że pozwy z art. 485 par. 3 są też składane przez banki w elektronicznym postępowaniu upominawczym. Widziałem nawet nakaz zapłaty na milion złotych wydany w tym trybie – mówi dr Jacek Czabański, adwokat specjalizujący się m.in. w sprawach frankowiczów.
Interwencja RPO
Za klientami banków wstawił się rzecznik praw obywatelskich i sam zwrócił się w tej sprawie do MS. Dr Adam Bodnar potwierdził, że analiza skarg wpływających do jego biura wykazała, iż po wyeliminowaniu BTE z porządku prawnego banki zaczęły masowo korzystać z możliwości dochodzenia swoich roszczeń w postępowaniu nakazowym. Dotyczy to przede wszystkim kredytów zaciągniętych we franku szwajcarskim. Tymczasem, jak argumentował RPO w wystąpieniu do ministra sprawiedliwości, „możliwość uzyskania nakazu zapłaty na podstawie art. 485 par. 3 k.p.c. postrzegana jest przez obywateli jako wyraz nadmiernego uprzywilejowania banków stanowiący w istocie modyfikowany substytut bankowego tytułu egzekucyjnego”.
Apele o usunięcie kontrowersyjnej regulacji odniosły skutek. W przygotowanej w resorcie sprawiedliwości dużej nowelizacji kodeksu postępowania cywilnego przewiduje się bowiem usunięcie z porządku prawnego art. 485 par. 3. Ministerstwo przyznaje, że ze względu na obowiązywanie tego przepisu utrzymuje się uprzywilejowanie banku: ma on możliwość uzyskania tytułu wykonawczego jedynie na podstawie własnego dokumentu prywatnego. „Należy znieść to wyjątkowe uprawnienie” – czytamy w uzasadnieniu projektu.
Decyzję resortu chwali nie tylko RPO, lecz także Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, podkreślając, że wykreślany przepis jest obarczony wadami. Ale jednocześnie urząd zwraca uwagę na zawarte w projekcie regulacje przejściowe, zgodnie z którymi sprawy rozpoznawane w postępowaniu nakazowym do czasu zakończenia postępowania w danej instancji będą rozstrzygane według obecnych reguł. Tymczasem w ocenie UOKiK zasada ta nie powinna znaleźć zastosowania w stosunku do postępowań w postępowaniu nakazowym prowadzonych w oparciu o uchylany art. 485 par. 3 k.p.c.
Pewne obawy o potencjalne negatywne skutki zaproponowanych przez resort sprawiedliwości zmian dostrzegają też niektórzy sędziowie. Bartłomiej Glapiński z Sądu Rejonowego Poznań Stare Miasto zaznacza, że choć nie należy do obrońców przywilejów banków, to uważa, że uchylenie spornego przepisu może stanowić zagrożenie dla sektora bankowego. W opinii do projektu zmian w k.p.c. zauważa ponadto, że „praktyka zdaje się wskazywać, że bardzo rzadko zdarzają się zarzuty do nakazów zapłaty w postępowaniu nakazowym wydanych na podstawie wyciągów z ksiąg banku, a zatem zagrożenie nadużywania praw przez banki jest minimalne”.
Koszty kredytów wzrosną
Przed odbieraniem bankom przywilejów procesowych ostrzegał również Związek Banków Polskich. Jego zdaniem doprowadzi to do negatywnych skutków dla samych klientów. Wiązać się bowiem będzie z koniecznością zastosowania przez banki innych mechanizmów zabezpieczających zaciągnięte kredyty, co wpłynie na wzrost ich kosztów. Takim instrumentem może być np. konieczność uzyskania przez klienta notarialnego poświadczenia oświadczenia o poddaniu się egzekucji bankowej.
Eksperci ostrzegają również, że po obaleniu BTE i art. 485 par. 3 renesans mogą przeżyć inne dostępne prawnie instrumenty chroniące interesy kredytodawców. – Nie wykluczam, że banki zaczną teraz żądać zabezpieczenia w postaci weksla, którego funkcjonowanie w obrocie gospodarczym jest bardzo niebezpieczne i moim zdaniem powinno zostać zakazane – twierdzi dr Czabański.
- Kwestia etyczności braku prawa poboru
- ucieczka przed upadkiem z powodu ujemnego cash flow.
Cytat:
Emisja bez prawa poboru producenta gier. Duże obroty wśród insiderów 2018-01-19
Emisja bez prawa poboru, wyprzedaż dużych pakietów akcji przez kluczowe osoby w spółce (i to tuż przed komunikatem), a to wszystko niedługo po dających dużą nadzieję zapowiedziach na Facebooku. W ciągu niecałych dwóch tygodni działo się bardzo dużo wokół producenta gier Jujubee. Wielu inwestorów jest jednak mocno rozczarowanych ostatnimi wydarzeniami.
Wszystko zaczęło się od „niewinnej” zmiany zdjęcia w tle na facebookowym profilu spółki Jujubee. Wzbudziło to jednak już wtedy duże zainteresowanie, bowiem był to screen z tworzonej przez nich gry „Kursk”. Pod nim natomiast pojawiła się informacja, aby wyczekiwać na ukazanie się nowego komunikatu („News coming soon – stay tuned”).
Zdjęcie z profilu Jujubee na Facebooku (Jujubee)
Użytkownicy portalu (i nie tylko) natychmiast zaczęli spekulować, co to może być. Oczywiście pierwszą rzeczą, która przychodziła na myśl, było możliwe podanie daty wydania długo wyczekiwanej przez graczy i inwestorów gry „Kursk”. Rozbudziło to ogromne nadzieje, a kurs dzięki temu w ciągu zaledwie kilku dni poszybował o blisko 40 proc. w górę (do ponad 14 złotych za akcję). Później jednak niespodziewanie cena zaczęła spadać i to w jeszcze szybszym tempie niż rosła, przez co momentalnie doszedł on do niemal tego samego poziomu co przed komunikatem. Uwagę tu jednak w szczególności zwracał bardzo wysoki jak na tę spółkę wolumen, który 17 stycznia wyniósł aż 58 980 sztuk, co było najwyższą odnotowaną wartością od niemal roku. Można było zatem domniemywać, że sprzedaży akcji zapewne mógł dokonać jeden (lub wielu) z istotnych udziałowców.
Inwestorzy mogą być zaskoczeni
Dziś, w momencie gdy przeciętni akcjonariusze Jujubee nadal wyczekiwali na jakąś „wspaniałą” informację na temat „Kurska”, która podbije wycenę spółki, komunikat rzeczywiście się pojawił. Patrząc jednak po jego treści (i komentarzach do niego), na pewno nie na to wszyscy liczyli.
Jujubee ogłosiło bowiem, że "w dniu 19 stycznia 2018 r. doszło do zawarcia umów objęcia akcji serii F - łącznie 150.000 akcji serii F, o wartości nominalnej 0,10 zł każda". Cena emisyjna jednej akcji miała natomiast wynieść równo 7 zł, w związku z czym spółka pozyska w wyniku emisji ok. 1 mln zł. Cena nowej emisji jest zatem aż o połowę niższa, niż jeszcze kilka dni temu kosztowały akcje, a ostatni raz akcje tej spółki były tak mało warte około półtora roku temu.
Podwyższenie kapitału zostało szczególnie źle odebrane ze względu na pozbawienie praw poboru dotychczasowych akcjonariuszy. „Wyłączenie prawa poboru w stosunku do dotychczasowych akcjonariuszy jest podyktowane chęcią zapewnienia spółce możliwości jak najszybszego oraz możliwie najmniej skomplikowanego pozyskiwania nowego kapitału od inwestorów cieszących się dobrą renomą” – poinformowało Jujubee w komunikacie. Znaczną część z tych akcji (107.000 szt) nabyły natomiast „osoby pełniące w spółce obowiązki zarządcze”.
„Pozyskane w ten sposób środki finansowe umożliwią spółce rozpoczęcie oraz finansowanie nowych projektów, których realizacja powinna w istotny sposób wpłynąć pozytywnie na konkurencyjność oraz rentowność spółki” – dodano w komunikacie.
Jak się dowiadujemy z jednego z kolejnego wydanego również dziś komunikatu, już poza system obrotu doszło ostatnio do jeszcze większych przetasowań w akcjonariacie niż na to wskazywał nawet wolumen. Kilka dni temu bardzo duże pakiety akcji sprzedawali członkowie rady nadzorczej, a także prezes i wiceprezes spółki. Później natomiast część akcji oni odkupili podczas przeporwadzonej emisji. Wszystkie te transakcje zostały wykonane z cenami w okolicach 6,90-7,00 zł za akcję.
Kurs już dawno nie był tak nisko
W ostatnim czasie akcje Jujubee są wyceniane wyjątkowo nisko i spadają już od blisko roku. Patrząc po dzisiejszym dniu, nie widać na razie w tej kwestii wyraźnej poprawy. Natomiast z przedstawionego dosłownie przed chwilą komunikatu w sprawie gry „Kursk" nie wynika oczekiwana data ukończenia tej produkcji, a informacja o planowanej w przyszłości produkcji dwóch dodatków do tej gry (ale dopiero po premierze głównej wersji, czyli nie wiadomo kiedy). Ponadto Jujubee poinformowało, że jeszcze w tym kwartale rozpocznie produkcję nowego, średniej wielkości tytułu".
(Bankier.pl)
Jujubee to obecny na NewConnect od sierpnia 2015 roku producent gier. Spółka stała się znana m.in. za sprawą udanej gry „Realpolitiks", która to niedługo doczeka się premiery pierwszego z płatnych dodatków, a ponadto rozpoczęto już prace nad jej drugą częścią.
Jujubee Emisja 150.000 akcji ser. F po 7,00 zł z wyłączeniem praw poboru Autor: ~eo [31.0.125.*] 2018-01-19 12:19
Zarząd Spółki Jujubee S.A. _Spółka_ informuje, że w dniu 19 stycznia 2018 r. podjął uchwałę _na mocy przysługującego mu upoważnienia określonego w §3a Statutu_ w formie aktu notarialnego w sprawie podwyższenia kapitału zakładowego Spółki w ramach kapitału docelowego _Uchwała_.
Zgodnie z Uchwałą podwyższeniu ulega kapitał zakładowy Spółki o kwotę 15.000,00 zł w drodze emisji 150.000 nowych akcji serii F, o wartości nominalnej 0,10 zł każda akcja. Akcje serii F będą akcjami zwykłymi na okaziciela.
Podwyższenie kapitału zakładowego Spółki poprzez emisję akcji serii F nastąpi w drodze subskrypcji prywatnej zgodnie z art. 431 § 2 pkt 1 Kodeksu spółek handlowych.
Zawarcie umów objęcia akcji serii F nastąpi w dniu 19 stycznia 2018 r.
Zgodnie z Uchwałą Zarząd Spółki, za zgodą Rady Nadzorczej _wyrażoną w dniu 19 stycznia 2018 r._ ustalił jednostkową cenę emisyjna akcji serii F w wysokości 7,00 zł oraz wyłączył w całości prawo poboru akcji serii F przysługujące dotychczasowym akcjonariuszom. Wyłączenie prawa poboru w stosunku do dotychczasowych akcjonariuszy jest podyktowane chęcią zapewnienia Spółce możliwości jak najszybszego oraz możliwie najmniej skomplikowanego pozyskiwania nowego kapitału od inwestorów cieszących się dobrą renomą. Pozyskane w ten sposób środki finansowe umożliwią Spółce rozpoczęcie oraz finansowanie nowych projektów, których realizacja powinna w istotny sposób wpłynąć pozytywnie na konkurencyjność oraz rentowność Spółki.
Zarząd podejmie wszelkie niezbędne czynności faktyczne i prawne, które będą zmierzały do wprowadzenia akcji serii F do obrotu w ASO na rynku NewConnect, albo które będą zmierzały do dopuszczenia i wprowadzenia akcji serii F do obrotu na rynku regulowanym GPW.
Re: Jujubee Emisja 150.000 akcji ser. F po 7,00 zł z wyłączeniem praw po Autor: ~King [86.63.102.*] 2018-01-19 12:26
Powiem Ci Michał ,honoru nie masz za grosz.
Ciekawe ilu Twoich kolegów wiedziało o tym już dawno.
A i napisz coś na fejsbuku ku pokrzepieniu serc.
Re: Jujubee Emisja 150.000 akcji ser. F po 7,00 zł z wyłączeniem praw po Autor: ~run [188.146.42.*] 2018-01-19 12:41
koledzy wychodzili przez ostatnie dwa dni a my szaraki dopiero teraz dostajemy info, tak się traktuje osoby którę ufają w spółke
Emisje bez prawa poboru – kluczowe są warunki i transparentność Piotr Cieślak, Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych
Spółki coraz częściej pozbawiają akcjonariuszy udziału w procesie podwyższenia kapitału.
Jeszcze kilka lat temu obserwowało się na warszawskim parkiecie niezwykle modny trend przeprowadzania przez spółki emisji z zachowaniem prawa poboru dla dotychczasowych akcjonariuszy. Największym ich plusem było to, że mógł z nich skorzystać, w równej proporcji i na takich samych warunkach, każdy z dotychczasowych akcjonariuszy spółki. Moda na tego typu emisje systematycznie maleje, a spółki coraz częściej decydują się na pozbawienie dotychczasowych akcjonariuszy możliwości udziału w procesie podwyższenia kapitału. Największym problemem dla akcjonariuszy stały się warunki takich emisji, a także ich transparentność. Jest to szczególnie ważne, bo przecież każda z takich emisji rozwadnia udziałowo, a nierzadko także majątkowo, dotychczasowych akcjonariuszy danej spółki. Emisje takie są również częstym zarzewiem konfliktów, szczególnie gdy cena emisyjna znacząco odbiega od ceny rynkowej.
Uzasadnienie i cel emisji
Każda z emisji pozbawiających akcjonariusza prawa poboru powinna być bardzo dobrze uzasadniona. Tymczasem gdy prześledzi się politykę informacyjną spółek, to nietrudno odnieść wrażenie, że spółki mają z tym problem. Należy jednak pamiętać, że kodeks spółek handlowych wprost mówi, że walne zgromadzenie może pozbawić akcjonariuszy prawa poboru, ale wyłącznie w interesie spółki. Jeśli spółka nie dowiedzie tego w wystarczającym stopniu, to po stronie akcjonariusza może się rodzić podstawa do unieważnienia takiej uchwały jako m.in. sprzecznej z przepisami. Biorąc to pod uwagę spółki bezwzględnie powinny dbać o to, aby ich akcjonariusze otrzymali solidną, a nie tylko zdawkową argumentację przyczyn wyłączenia praw poboru. Dobrze odbierane są przez rynek także szersze informacje na temat zamiarów przeznaczenia środków z emisji.
Cena emisyjna lub sposób jej ustalenia
Kolejnym częstym problem, który dotyka inwestorów w przypadku tego typu emisji, jest kwestia ceny emisyjnej. Zgodnie z przepisami zarząd powinien przedstawić akcjonariuszom proponowaną cenę emisyjną albo sposób jej ustalenia.
Przedstawienie konkretnej ceny emisyjnej jest jednak rzadkością. Często spółki w sposób mniej lub bardziej udolny próbują wskazać sposób, w jaki ta cena zostanie ustalona. Profesjonalnie i poprawnie robią to tylko te spółki, które w pełni szanują swoich udziałowców. Przez poprawność należy rozumieć takie przedstawienie akcjonariuszom parametrów ustalenia ceny emisyjnej, aby oni sami mogli oszacować jej przyszłą wartość. Precyzyjne parametry mogą wskazywać przykładowo na średnią z notowań z określonego okresu czy też np. na cenę rynkową z (lub bez) dyskontem. Najmniej transparentne spółki, próbując działać na bakier z przepisami, starają się forsować zapisy, które mówią jedynie, że to zarząd ustali przyszłą cenę emisyjną. W takiej sytuacji mamy do czynienia oczywiście z naruszeniem kodeksu spółek handlowych, bo spółka wskazuje jedynie organ, który ustali tę cenę, a nie wskazuje w żadnej mierze sposobu jej ustalenia. Tego typu uchwała niesie dla akcjonariuszy największe zagrożenie, szczególnie gdy wartość nominalna akcji jest znacząco niższa od ceny rynkowej. Pojawia się wtedy ryzyko, że cena nowych akcji ukształtuje się istotnie poniżej ceny rynkowej. Kontrowersje i wątpliwości mogą się rodzić także w sytuacji, kiedy spółka z pozoru próbuje wskazać, w jaki sposób ustali cenę emisyjną, ale w rzeczywistości robi to tak, że zapewnia zarządowi bardzo daleko idącą elastyczność w jej kształtowaniu. Akcjonariusze pozbawieni zostają realnej informacji na temat choćby szacunkowej przyszłej ceny emisyjnej.
Transparentność od samego początku
Choć emisje, które prowadzą do rozwodnienia dotychczasowych akcjonariuszy mogą nieść w określonych warunkach spore dla nich zagrożenie, to niektóre spółki wciąż zapominają, że wszelkie informacje czy to uzasadniające wyłączenie praw poboru, czy też wskazujące cenę emisyjną bądź też sposób jej ustalenia, winny być zgodnie z przepisami upublicznione inwestorom już od dnia zwołania walnego zgromadzenia. Informowanie akcjonariuszy o warunkach cenowych emisji na ostatnią chwilę nie tylko rodzi zagrożenia prawne po stronie spółek, ale także znacznie zwiększa ryzyko konfliktów. Dlatego też należy apelować do przedstawicieli?spółek, aby nie zapominały?o elementarnych prawach akcjonariuszy. A także, by kładły nacisk na transparentność?takich emisji, a przede wszystkim?na uczciwe podejście do wszystkich swoich udziałowców.
Qualcomm na celowniku KE. Prawie miliard euro kary dla amerykańskiego producenta IT 24 stycznia 2018 PAP
Stoisko firmy Qualcomm na targach nowych technologii w Seulu. Fot. Seokyong Lee/Bloomberg News
Komisja Europejska poinformowała w środę, że nałożyła 997 mln euro kary na Qualcomm, amerykańskiego producenta działającego w branży telekomunikacyjnej i IT za nadużywanie dominującej pozycji na rynku.
Komisja zarzuciła przedsiębiorstwu, że uniemożliwiało swoim rywalom konkurowanie na rynku czipsetów do obsługi LTE. Umożliwiają one smartfonom i tabletom łączenie się z siecią zarówno do transmisji głosowej, jak i transmisji danych. Układy te są zgodne ze standardem 4G.
Tytuł książki: „Pieniądz zmienia wszystko”
Gdy zmieni się ten powyższy pieniądz wielotransakcyjny na jednotransakcyjny też zmieni się wiele...
umożliwienie sektorowi prywatnemu większej i szerszej aktywności inwestycyjnej, także międzynarodowej, oraz większej dywersyfikacji sprawiłoby, że inwestycje rzadziej okazywałyby się nietrafione niż obecnie - czyli dywersyfikacja przepływów finansowych i równoważenie ujemnego cash z dodatnim cash flow, gdzie globalna suma podmiotów daje cash flow = 0
Warren Buffett [...] ten wielki „autorytet” celowo utrzymywał ceny udziałów w posiadanych przez siebie firmach, by nie mogli w nie inwestować mniejsi, biedniejsi gracze...
Cytat:
Goetzmann: Cywilizacja powstała dzięki finansistom 26.01.2018 MAGAZYN DGP
Byk w Szanghajuźródło: Bloomberg autor zdjęcia: Tomohiro Ohsumi
Przekonanie, że pieniądze to zło wcielone, blokuje jakąkolwiek konstruktywną refleksję na ich temat. Ludzie boją się powiedzieć: „Hej, ale przecież finanse są czymś, na czym wszyscy korzystamy!” - mówi w wywiadzie William N. Goetzmann, autor książki autor książki „Pieniądz zmienia wszystko”.
Odkąd w 1987 r. Oliver Stone w filmie „Wall Street” sportretował świat finansów jako matecznik chciwości i grzechu, figura bankiera rzucającego rogaty cień na dobre utrwaliła się w masowej świadomości. Pan najchętniej by ją wykorzenił?
Stereotypy bazujące na awersji do świata finansów i jego przedstawicieli sięgają znacznie dalej w czasie, tkwią w nas głęboko i bardzo łatwo barwnie i przekonująco je sportretować w fikcji literackiej czy filmowej. Nie znaczy to, że odpowiadają one prawdzie. To mitologia wynikająca z atawistycznej ludzkiej potrzeby szukania wroga. Ludzie – porządkując postrzeganie świata – identyfikują „złych”, na których można zrzucić winę, np. za niepowodzenia materialne, a potem między nimi a samymi sobą kreślą grubą linię demarkacyjną. W przypadku awersji do świata pieniądza miało to szczególnie destrukcyjne skutki. Finansami przecież przez całe stulecia zajmowali się Żydzi, ale nie tylko dlatego, że tak chcieli, ale dlatego, że musieli, bo zabraniano im innego rodzaju aktywności gospodarczej. I w czasach międzywojennego kryzysu ich kojarzono jako przedstawicieli świata finansów i ich właśnie zaczęto stygmatyzować i dehumanizować jako wyzyskiwaczy żywiących się krzywdą innych.
Nie można rozmowy o krytyce świata finansów sprowadzić do antysemityzmu. To byłoby łatwe, ale stanowiłoby unik. Napisałem kiedyś artykuł, w którym podjąłem się obrony bankierów i bankowości. Muszę przyznać, że było to trudne zadanie, biorąc pod uwagę, jak wiele krzywdy wyrządzają niektórzy jej przedstawiciele. Pan w książce „Pieniądz zmienia wszystko” broni finansów in toto. Skąd tak karkołomny pomysł?
Po kryzysie 2008 r. dyskurs na temat świata finansów stał się dla mnie nieznośnie spolaryzowany. Jego krytycy zamiast argumentów znów zaczęli używać narzędzia stygmatyzacji, co według mnie może doprowadzić do kulturowego samozniszczenia. Jestem profesorem od lat wykładającym finanse i nie chciałbym dopuścić do tego, by moi studenci przesiąkali przekonaniem, że kształcą się na szkodników społecznych. Przecież jest inaczej – ich kariera w finansach powinna przynosić korzyści całemu społeczeństwu.
Próbuje pan nadać finansistom sens?
Do pewnego stopnia. Praca w finansach to swego rodzaju inżynieria, a od takiego eksperta oczekuje się, że jego projekty będą użyteczne. Myślę, że trzeba pracować nad tym, by ludzie wykonujący ten zawód częściej zadawali sobie fundamentalne pytania, w którą stronę chcą zmierzać. Jako finansista możesz budować albo nowe, przydatne społecznie, rzeczy – ot, chociażby lepsze programy emerytalne – albo skupić się na wymyślaniu instrumentów do szalonych spekulacji rynkowych. Obecnie mamy do czynienia z autocenzurą, takiego namysłu nie ma, bo przekonanie, że finanse to zło wcielone, blokuje jakąkolwiek konstruktywną refleksję na ich temat. Ludzie boją się powiedzieć: „Hej, ale przecież finanse są co do zasady czymś, na czym wszyscy korzystamy!”.
Bo wyjdzie na to, że bronią chciwej, wyzyskującej ich elity?
Owszem. A gdy sami są finansistami, napotkają argument, że racjonalizują własną chciwość i widzą świat, jak im wygodnie. Gdy spojrzymy wstecz, okaże się, że po każdym kryzysie społeczeństwo odwracało się od finansistów, czego skutkiem było zazwyczaj spowolnienie rozwoju gospodarczego. Na przykład po pęknięciu bańki spekulacyjnej na akcjach Kompanii Mórz Południowych w 1720 r. giełdy zamarły na niemal wiek.
William N. Goetzmann profesor finansów i zarządzania oraz dyrektor Międzynarodowego Centrum Finansów na Uniwersytecie Yale, autor książki „Pieniądz zmienia wszystko: jak finanse umożliwiły rozwój cywilizacji” fot. materiały prasowe źródło: Dziennik Gazeta Prawna
Kasyna się wyludniły, a my powinniśmy tego żałować?
Owszem. Bo można całkiem sensownie gdybać, że w przeciwnym wypadku rewolucja przemysłowa wybuchłaby już o 100 lat wcześniej, a my bylibyśmy obecnie...
Bogatsi?
Bardzo możliwe. Popatrzmy na tę sytuację w ten sposób: innowacje technologiczne pojawiają się częściej, gdy łatwo zmobilizować kapitał, a giełda to przecież wehikuł pozwalający koncentrować kapitał inwestycyjny wokół nowych idei. Jeśli giełda przestaje działać, nowe pomysły przestają się mnożyć, bo każdy ma świadomość, że nie będzie miał szans na ich realizację. Po ostatnim kryzysie mamy powtórkę z historii. Rządy podjęły kroki regulacyjne, które utrudniły nowym firmom emisję akcji czy obligacji, które zakupić mógłby zwykły Kowalski. W efekcie w konkurencji z dużymi graczami rynkowymi ludzie z pomysłami, ale bez pieniędzy znaleźli się na gorszej pozycji. Powinniśmy odpuścić dokręcanie śruby regulacyjnej w inwestycjach, bo to ogranicza rozwój gospodarczy. Chciałbym, żeby ludzie zdawali sobie sprawę, że ich świat bez finansów nie mógłby w ogóle funkcjonować. Tak ważna jest ta dziedzina gospodarki.
Pisze pan o niej, że to wehikuł czasu...
Tak. Finanse oferują narzędzia pozwalające na przesuwanie wartości w czasie z teraźniejszości w przyszłość i odwrotnie.
Brzmi nieco ezoterycznie.
A nie powinno, bo mówię o zwykłym kredycie, o jego naturze. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak niezwykły to wynalazek. Potrzebuje pan pieniędzy teraz? Proszę, oto one. Zwróci mi je pan za rok, ja ich teraz nie potrzebuję, ale za to z procentem. System kredytu jest jak system irygacyjny pozwalający na transport wody z miejsca, gdzie jest jej dostatek, do miejsca, gdzie jest zbyt sucho. Wie pan, że właśnie finansom zawdzięczamy rozwój dużych miast? To one nawadniały ich wzrost.
O, a więc to finansiści stworzyli ten zły Babilon.
Pan żartuje, a ja mówię całkiem poważnie. Miasto, infrastrukturalna podstawa współczesnej organizacji społecznej, to olbrzymi i wielowymiarowy problem inżynieryjny. Jedna z trudności polega na zapewnieniu jedzenia wielomilionowej populacji, która sama nie może się wyżywić, ponieważ nie uprawia pól. Szczególnie kreatywnie rozwiązano ją w starożytnych Atenach, które są dodatkowo położone na nieurodzajnych ziemiach. Miasto musiało żywność importować z bardzo daleka, aż z okolic Morza Czarnego. By import był wystarczający, zorganizowano system pożyczek i kontraktów, który umożliwiał inwestorom finansowanie dość ryzykownych, wielomiesięcznych rejsów zaopatrzeniowych. Utworzono także sprawne instytucje sądownicze, które zapewniały egzekwowanie umów. Dzięki połączeniu tych dwu narzędzi Ateńczycy nie cierpieli głodu. Ale nie trzeba sięgać aż tak daleko w przeszłość, by poznać miastotwórczą rolę finansów. Jak pan sądzi, skąd wzięły się współczesne drapacze chmur?
Zażartowałbym, że z ludzkiej pychy i że to nowe wieże Babel. Ale domyślam się, że pyta pan o to, co praktycznie umożliwiło ich powstanie, i oczekuje odpowiedzi, że właśnie finanse?
Tak. Drapacze zaczęły powstawać dzięki finansom na przełomie XIX i XX w. Ówczesne miasta, zamiast pożerać przestrzeń wokół, zaczęły rosnąć w górę. I stało się tak nie tylko dlatego, że wymyślono automatyczne windy czy pompy umożliwiające dostarczanie wody na wysokie poziomy. Stało się tak również dlatego, że wymyślono MBS, czyli hipoteczne listy zastawne. Te papiery wartościowe wypuszczane przez deweloperów były dla indywidualnych inwestorów szczególnie atrakcyjne, gdyż mogli naocznie oglądać postęp swoich inwestycji, widzieć materialną wersję własnych aktywów, nie były one dla nich czysto wirtualne, co dodatkowo skłaniało do lokowania w nich pieniędzy.
Ekonomiści zadają często pytanie o źródło bogactwa i postępu cywilizacyjnego, dając różne odpowiedzi. Dla jednych to zmiana technologiczna, dla innych akumulacja kapitału, dla jeszcze innych, np. dla prof. Deirdre McCloskey z University of Illinois, idee. Gdzie wskazałby pan w tym miejsce dla finansów?
Po pierwsze, finanse same z siebie niczemu nie służą, nie mogą być więc uznane za autonomiczny motor postępu cywilizacyjnego. One mu towarzyszą i umożliwiają go, ale go nie wywołują. Co nam jednak po ideach, skoro nie znajdziemy pieniędzy na ich realizację? Zmiana technologiczna zamiera. Profesor McCloskey wspomina o wielkich ekspedycjach, które pozwoliły zgromadzić nam bardzo użyteczną wiedzę o świecie, która w końcu owocowała nowymi ideami. Te ekspedycje nie byłyby możliwe, gdyby ktoś ich nie sfinansował, co było często złożonym procesem. Dlaczego Krzysztof Kolumb przed swoją wyprawą w poszukiwaniu nowej drogi do Indii spędził tyle czasu w Hiszpanii? Pukał od drzwi do drzwi, prosząc o finansowanie, a ci, od których je otrzymał, musieli wierzyć, że to się opłaca.
A jak finanse powiązane są z rozwojem kultury? Kultura, sztuka są postrzegane często jako, powiedzmy, metafizycznie sprzeczne z pieniądzem, gdyż dotyczą wyższych wartości.
Nie rozumiem takiej argumentacji. To mieszanie pojęć. Czy ktoś twierdzi, że wartość finansowa jest tego samego kalibru, co odczucia estetyczne towarzyszące oglądaniu fresków Kaplicy Sykstyńskiej? Nie, ale ludzi o talentach Michała Anioła nigdy nie zabraknie. To kwestia naszego DNA, że zawsze o każdym czasie, w każdej populacji znajdzie się ktoś obdarzony wyjątkowym talentem. Ale finanse często determinują to, w jakim stopniu ten talent się rozwinie. Gdyby nie hojny mecenat bankierskiego rodu Medyceuszy, wiele z dzieł Michała Anioła mogłoby nie powstać.
A dostrzega pan w ogóle w finansach zjawiska negatywne? A może nawet jakieś destrukcyjne cechy tej dziedziny?
Oczywiście. Finanse to narzędzie, a narzędzie może być używane do różnych celów. Chcesz wypowiedzieć wojnę sąsiadowi? Możesz wyemitować obligacje wojenne i sfinansować w ten sposób armię. Jest to częsty, ale niechlubny sposób wykorzystania finansowych narzędzi.
A współczesne innowacje finansowe, czyli słynne derywaty? Warren Buffett powtarza, że to finansowa broń masowego rażenia zdolna wywoływać kryzysy.
Wszystko, co mówi Buffett, przyjmuję z dystansem.
Ludzie mają go za autorytet świata finansów.
Który krytykuje coś, z czego sam chętnie korzysta. W trakcie kryzysu zarobił miliony dolarów na kontraktach terminowych podpisanych z bankiem Goldman Sachs. Inna kwestia, że ten wielki „autorytet” celowo utrzymywał ceny udziałów w posiadanych przez siebie firmach, by nie mogli w nie inwestować mniejsi, biedniejsi gracze... Ale do rzeczy. Derywaty, czy w ogóle innowacje finansowe, jako broń masowego rażenia? To przesada. Każda nowość niesie ze sobą ryzyko, ale to nie jest argument za zakazem eksperymentowania, tylko za eksperymentami z zachowaniem rozsądku. Weźmy innowacje, o których wszyscy naokoło mówią ostatnio: bitcoin i technologię blockchain. Czy to, że zaburzają one działanie tradycyjnego systemu pieniężnego, albo to, że w oparciu o nie może powstawać bańka rynkowa i ludzie stracą np. część oszczędności emerytalnych, stanowi argument za tym, żeby ich zakazać? Nie. Osoby projektujące regulacje odczuwają pokusę łatwych rozwiązań, a ja sugerowałbym coś innego. Intensywną pracę intelektualną polegającą na nieustannym dostosowywaniu regulacji do zmian rynkowych, tak by zgarniać korzyści płynące z tych zmian i ograniczać ich skutki negatywne. Może to psychologizowanie, ale uważam, że jeśli pójdziemy w stronę zakazów, to wówczas to, czego zakażemy, ujawni się gdzie indziej, w wynaturzonej formie. To tak jak z szarą strefą – pojawia się tam, gdzie legalna gospodarka jest za mocno opodatkowana albo przeregulowana.
Ideał, w którym urzędnicy rozumieją rynek i potrafią w sposób rozsądny na bieżąco projektować dlań regulacje, wydaje się nie do osiągnięcia. Przecież finanse, bankowość to dziedziny już teraz bardzo mocno regulowane, a jednak będące nieustannie źródłem bólu głowy.
To słuszne spostrzeżenie. Tyle że przecież regulacje nie muszą być projektowane przez urzędników, prawda? Po kryzysie 2008 r. regulatorzy w USA i Europie urządzali burze mózgów, zapraszając do nich ekonomistów czy przedstawicieli sektora prywatnego. Sam byłem poproszony o konsultacje i badania nad efektami programu TARP, czyli wielkiego pakietu antykryzysowego i – co więcej – pracowałem nad tym wraz z innymi pro publico bono. To było ważne. Nie mówię, że wypracowano wówczas świetne rozwiązania, ale że tego rodzaju szerokie podejście do regulacji, angażujące różne strony rynku, jest krokiem w dobrym kierunku. W USA zresztą owocem takiego podejścia jest istnienie np. RAND Corporation, utworzonego w 1948 r. think tanku, który analizował globalne i długofalowe skutki rozwoju energii nuklearnej i zastanawiał się, jak rozwijać ją w najbezpieczniejszy z możliwych sposobów. Podobnie powinniśmy postąpić w przypadku bitcoinów: wszechstronny namysł, a nie pałowanie.
A może tak już po prostu musi być, że co jakiś czas dzieje się w gospodarce coś nie do opanowania? Od wybuchu ostatniego kryzysu minęło już 10 lat. Może należy spodziewać się kolejnego, a historia z kłopotami wokół bitcoina to po prostu pierwszy z objawów nadchodzących kłopotów?
Tak, 10 lat, ale żeby mieć sensowną perspektywę tego, jak wygląda działanie gospodarki, trzeba patrzeć szerzej – na ostatnie 150 lat. I w przypadku finansów konstatacja jest raczej niezadowalająca. Otóż nie można jasno zdefiniować, co to znaczy, że finanse są zdrowe, bo te 150 lat to właściwie historia nieustannych szoków: jeśli nie zwykłych kryzysów, które wywoływały przeróżne cywilne czynniki, to szoków wojennych, bo przecież wojny są z finansami związane od zawsze. Zamiast zastanawiać się, czy pieniądz jest zdrowy, czy nie, zastanawiałbym się, czy służy dobrze jako infrastruktura cywilizacyjnego rozwoju.
I służy?
Tak.
A finansjalizacja – przerost finansów nad realną gospodarką? Też służy?
W fabryce samochodów produkuje się auta, które potem jeżdżą na autostradach. Czy to, że na samych drogach nie produkuje się niczego, oznacza, że mamy ograniczyć ich liczbę? Ci, którzy mówią o finansjalizacji, stosując tu własną logikę, musieliby odpowiedzieć, że tak. Przecież to absurd. Czy zmniejszając liczbę transakcji na rynku finansowym, zmniejszymy ryzyko walutowe albo polepszymy alokację kapitału? Nie. Przeciwnie. To, że na rynku finansowym codziennie przeprowadza się transakcje warte biliony dolarów, nie oznacza, że to coś złego, bo to za dużo. Nie istnieje taki punkt odniesienia, by móc mówić, że to za dużo albo za mało. Liczba transakcji odzwierciedla wybory inwestorów i konsumentów. Może też wynikać ze spekulacji, która notabene wcale nie jest czymś złym.
Czyli wiele hałasu o nic?
W dużej mierze tak.
Wie pan, że pana książki czyta Xi Jinping, prezydent Chin?
Tak, wiem, że ma moją książkę na półce. Pewnie dlatego, że jest w niej sporo o historii finansowej Chin. To kraj, który na przestrzeni dziejów był bardzo w tej mierze innowatorski. Chiny np. już w 321 r. p.n.e. emitowały własną walutę, wcześnie rozwinęły system papierowego pieniądza i obligacji, a w XIX w., gdy zaczęły się rozwijać globalne giełdy, bardzo szybko odnalazły się w tej nowej rzeczywistości.
Czy skutki lektury pańskiej książki są widoczne w praktyce współczesnej chińskiej polityki?
Widzę sporo punktów wspólnych. W książce analizuję np. kontrast pomiędzy dużym a małym państwem w świetle rozwoju gospodarczego, wskazując, że Europa rozwijała się dynamicznie dzięki temu właśnie, że była podzielona na wiele małych państw, które ze sobą konkurowały. Były też one, co ważne, kredytobiorcami, a to stymulowało rozwój rynku finansowego. W Chinach zaś, które były bardziej zunifikowane politycznie, państwo było raczej kredytodawcą i tak jest po dziś dzień. Po pierwsze, system bankowy jest we władaniu państwa. Po drugie, zakres możliwych inwestycji prywatnych jest ograniczony i regulowany. Państwo chce zachować kontrolę nad aktywami z rodzimym kapitałem. Jedna z moich sugestii polega na tym, że umożliwienie sektorowi prywatnemu większej i szerszej aktywności inwestycyjnej, także międzynarodowej, oraz większej dywersyfikacji sprawiłoby, że inwestycje rzadziej okazywałyby się nietrafione niż obecnie, gdy zajmuje się tym rząd.
Od lat mówi się, że np. w Chinach na rynku nieruchomości rośnie niebezpieczna bańka...
Niektórzy tak mówią, fakt. Prawda jest taka, że prywatne, zdywersyfikowane inwestycje takie ryzyko ograniczą, choć go do końca nie usuną. Xi Jinping, a także jego poprzednicy coraz lepiej to rozumieją, o czym świadczą chociażby uruchomienie giełdy w Szanghaju w latach 90. XX w. czy konsekwentne ograniczanie barier inwestycyjnych. Ten proces jest jednak relatywnie powolny, ponieważ zawsze będzie istniało napięcie pomiędzy globalizacją a interesami lokalnymi, jakkolwiek pojmowanymi. Produkcja i inwestycje zawsze są konkretnie zlokalizowane i nawet jeśli bierze w nich udział międzynarodowy kapitał, to buduje się fabryki w konkretnych miastach i zatrudnia konkretnych ludzi. To jest fakt z punktu widzenia polityki bardzo istotny i daje rządom pole do wywierania nacisku na aktorów gospodarki.
A nie boi się pan, że chińscy liderzy potraktują pańską książkę czysto technokratycznie i jej tytuł zrozumieją mniej więcej tak: „Jak z pomocą finansów jeszcze mocniej okopać się na naszych partyjnych pozycjach”?
Myślę, że patrzą na te kwestie bardziej pragmatycznie. Myślenie o finansach, które proponuję, może pomóc im rozwiązywać długofalowe problemy – np. zaprojektować dostosowany do chińskich warunków model ubezpieczeń społecznych czy tworzyć lepsze warunki dla handlu, co będzie działaniem w duchu kapitalistycznym i pozbawionym podłoża ideologicznego, skoro przecież podejmie się go partia wciąż nominalnie komunistyczna. Nie należy się jednak spodziewać, że pod wpływem lektury zachodnich dzieł ekonomicznych Xi Jinping zacznie publicznie wychwalać kapitalizm, deregulację czy zwalczać interwencjonizm. Co to, to nie.
Historia finansów to historia wyzysku i oszukiwania jednych ludzi przez drugich ludzi. Obecnie jesteśmy cywilizowani więc wyzysk i oszukiwanie też ma charakter nowoczesny.
Afera w Volkswagenie. Tym razem koncern przeprasza za testy na małpach 29.01.2018 Przemysław Ciszak
"Wybrane metody naukowe były błędne. Lepiej byłoby się obejść bez takiego badania" – w ten sposób koncern przeprasza za upublicznione przez New York Times testy na zwierzętach, mające wykazać stopień szkodliwości spalin.
Badanie, przeprowadzone przez grupę badawczą i lobbingową założoną przez VW, Daimler, BMW i Robert Bosch było błędem – przyznał koncern Volskwagen. Badania na 10 małpach, które w amerykańskim laboratorium miały wdychać spaliny testowanego VW Beetle ujawnił The New York Times.
Jak podaje Bloomberg, Daimler zapowiedział dochodzenie w sprawie badania zleconego przez Europejską Naukową Grupę Badawczą ds. Środowiska, Zdrowia i Transportu.
"Przepraszamy za niewłaściwe postępowanie i brak osądu odpowiedzialnych" – kaja się w oświadczeniu przytaczanym przez Bloomberg, niemiecki VW. "Jesteśmy przekonani, że wybrane metody naukowe były błędne. Lepiej byłoby się obejść bez takiego badania " – czytamy dalej.
Nowy prezes zapowiadał, że zrobi wszystko, aby odzyskać zaufanie klientów po aferze spalinowej:
Koncern BMW odcina się od tej sprawy twierdząc, że nie brało udziału w projektowaniu i metodach badawczych. Natomiast Bosch podkreśla, że opuścił grupę już w 2013 r. – podał Bloombergu.
Problemy Volkswagena zaczęły się wraz z wybuchem tzw. afery spalinowej w 2015 roku. Międzynarodowy skandal wywołały potwierdzone później informacje amerykańskiej Agencji Ochrony Środowiska. Według niej niemiecki producent aut za pomocą specjalnego oprogramowania manipulował pomiarami spalin.
W marcu ubiegłego roku, jak informowaliśmy w money.pl, prawnik Volkswagena potwierdził przed sądem w Detroit, że koncern oszukiwał przy pomiarze emisji spalin w jego samochodach z silnikami Diesla. Wcześniej w styczniu, VW przyznał się do złamania prawa, gdy zawarł ugodę z resortem sprawiedliwości USA.
Reportaż money.pl: Łowcy frajerów. W tej branży nikt nie podaje swojego prawdziwego nazwiska Mateusz Ratajczak 28.09.2016
Mam wstać od biurka, biegać i krzyczeć. Być agresywny. – Jak zrobimy cel, czeka was najlepsza impreza w życiu. Alkohol i narkotyki w ilościach, jakich nie widzieliście – słyszę od menedżera. Uczę się kłamać i manipulować. Wydzwaniam do ludzi ze Świebodzic, Bydgoszczy, Kleszczewa, Lublina, Wrocławia czy Sanoka. „Te akcje aż krzyczą!" - pod nosem KNF, w biurowcu w centrum Warszawy, urabiam ludzi z całej Polski, by przelali po kilka tysięcy dolarów. Jestem łowcą frajerów.
Przypominamy reportaż Mateusza Ratajczaka, który został nominowany do nagrody Grand Press 2016 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne.
- A pan się znasz, znasz się? Kim pan jesteś? Rolnikiem. To gówno się pan znasz na inwestowaniu. Ja to panu mówię, to znaczy, że zysk będzie!
Biurowiec w jednej z prestiżowych dzielnic Warszawy. Typowy open space. Na sali około 40 osób. Każdy ma przed sobą kartkę z numerami i najczęściej starą nokię. I każdy dzwoni. Każdy ma dzwonić, zgrywać eksperta od giełdy i kontraktów. I domknąć jak najwięcej klientów. Domknąć, czyli nakłonić do inwestycji.
- Panie Jacku, a co ma do tego żona? A czy żona pyta pana o zgodę na zakupy? No bez żartów, niech pan nie będzie pantoflarzem. 50 tysięcy dolarów w tak krótkim czasie. Zapraszam do komputera i w końcu sobie zaufajmy!
Oprócz mnie ekspertem od inwestowania jest Igor, Rosjanin, który łamanym polskim zagaja przez telefon jako Jan Kowalski. Jest 50-letnia Czesława, 26-letni Kuba i kilka lat młodszy Sebastian.
Gwiazdą w moim zespole jest Karolina. Ostatnio namówiła kogoś do wpłaty 50 tys. dolarów. Mamy się od niej uczyć.
Po biurze krąży legenda o chłopaku, który naciągnął klienta na okrągły milion.
Sceny z „Wilka z Wall Street" i „Boiler Room" to nie fikcja. W środę od godziny 8:45 prowadzimy relację live - odtwarzamy dzień łowcy frajerów. Zdjęcia, nagrania, dokumenty - na money.pl.
Nie musicie harować za 1500 zł
Biurka stoją w pięciu rzędach. U szczytu każdego rzędu menedżer – siedzi tak, by mieć na każdego oko. Tylko on ma komputer i dostęp do internetu. Pod oknami tablica z wynikami zespołów. W mojej ekipie na razie okrągłe zero. Na dole właśnie pojawiło się moje imię. Jestem – jak mówi mój przełożony – "świeżakiem".
Wszyscy elegancko, za brak krawata kara finansowa. O 8:45 mam być przy biurku. Wtedy zaczyna się poranny miting, czyli odprawa prowadzona przez jednego z menedżerów.
Miting zaczyna się odczytaniem kursów walut, indeksów giełd z całego świata i ceny surowców. Na sali nikt nie wygląda, jakby wiedział, czym się różni FTSE od DAX. Ale jak ktoś zapamięta kurs franka czy notowania ropy, to może zaimponować klientowi. Potem motywacja.
- Chcecie składać ubrania za 1500? Droga wolna. Ale ta praca jest dla was alternatywą dla spożywczaków, galerii Mokotów i takich tam. Musicie sobie uświadomić, jaką macie szansę zarobić - niski facet w okularach nadaje ton spotkaniu. Gdy motywuje, chodzi energicznie od ściany do ściany.
Tak wyglądają poranne mitingi:
[video]
40 osób słucha w skupieniu. Ja przeglądam umowę zlecenie. Czeka mnie „wykonywanie usług marketingowych w liczbie 180 godzin miesięcznie". Oficjalnie mam być „account menadżerem". Pensja to 2100 zł brutto.
Za pozyskanie 10 klientów dostanę bonus - 1500 zł. Dodatkowo od wszystkich pierwszych wpłat dostanę przynajmniej 5 proc. Przeliczam: przy 10 tys. dolarów, a takie wpłaty nie są aż taką rzadkością, to ok. 2 tys. zł. Są tacy, którzy mają na swoim koncie klientów, którzy wpłacili 50 tys. dolarów lub więcej. Jest jeszcze nagroda miesiąca za złapanie klienta z najwyższą wpłatą. W tym miesiącu można zgarnąć rower.
Menedżer bierze nas do małej salki. Każdemu przyniósł napój energetyczny, żeby lepiej zacząć dzień. Liczy na nas.
- Jak ktoś uzbiera w miesiącu 50 tys. dol. wpłat, to dostanie iPhone'a 6. Za 100 tys. dol. depozytu macie w kieszeni iPhone'a i do tego skok spadochronem dla dwóch osób. Żeby się trochę odstresować - tłumaczy.
Jest i premia dla grupy, jeśli uzbieramy depozyty o wartości 200 tys. dol. W nagrodę czeka nas impreza. - Nie wiem, czy wszyscy wrócą - żartuje Krzysztof. - Na pewno barek będzie otwarty z... różnymi specyfikami, jak to się mówi, srebrna taca z białym proszkiem też będzie. Musimy się zaangażować - kończy.
Za złapanie kilku bogatych klientów można nieźle zarobić. [...]
Jak tu trafiłem?
Kilka miesięcy po tym, jak w money.pl opisałem, jak na szkoleniach w Polsce milionami na forex kusił Greg Secker, zgłasza się do mnie Dariusz. Opowiada, że pracował jako konsultant telefoniczny w firmie w centrum Warszawy. – No, jako naganiacz. Agresywna sprzedaż przez telefon, ryzykowne inwestycje.
To od niego pierwszy raz słyszę, jak dzień w dzień kilkadziesiąt osób w biurze w Warszawie sprzedaje przez telefon marzenia o szybkich i pewnych pieniądzach. Kuszą wielkimi markami: Ferrari, Tesla, Saudi Aramco, GoPro czy PZU. Mówią o specjalnie przygotowanych pakietach i akcjach, choć chodzi po prostu o zakłady forex (np. o obstawianie, jak się zachowają waluty wobec siebie) czy tzw. kontrakty CFD, które umożliwiają zakład o to, jak się zachowa kurs spółki zaraz po debiucie.
Potwierdzeniem wiarygodności firmy najczęściej są zapewnienia o współpracy z wielkimi świata finansjery: bankiem Goldman Sachs, Deutsche Bank czy J.P. Morgan. Gwarancją rzetelności mają być też konta w bankach: najczęściej w PKO albo Pekao. Ludziom to zwykle wystarcza.
Dariusz nie chce podać jednak nazwiska. - Podeślę panu namiary. Niech pan się sam przekona. Ludzie wpłacają i z tego, co słyszałem, głównie tracą pieniądze.
Nie musi mnie namawiać. Zgłasza się do mnie 42-letnia Monika, która uległa telefonicznemu naganiaczowi. Straciła 15 tysięcy dolarów. Nie chce podawać nazwiska, bo ani mąż, ani jej dzieci nie wiedzą o tej inwestycji. Przeglądam fora: nie brakuje wpisów o podobnych telefonach z zachętami do inwestycji. - Był hałas, z całej rozmowy zrozumiałem tylko tyle, że ktoś chce żebym kupił akcje Visy - mówi Maciej, pracownik z branży finansowej z Ochoty.
Znajduję firmę. Postanawiam się w niej zatrudnić. Wysyłam CV, kilkanaście minut później mam na skrzynce zaproszenie na rozmowę. Następnego dnia mam już pracę. Dostaję umowę do ręki. Nikt nie sprawdza mojego dowodu osobistego.
Łowcy frajerów
Wywód menedżera Krzysztofa o imprezie przerywa dźwięk dzwonka - ktoś z innego zespołu podszedł właśnie do ściany i pociągnął za sznurek. Reszta bije brawo.
To aplauz zazdrości: zadzwonić może ten, kto złapał klienta. Poza tym dzwonka nie można dotykać, jest za to kara - 100 dolarów.
Wychodzę na fajkę. - Cholera, muszę złowić jakiegoś frajera na kilkadziesiąt tysięcy, bo pensja będzie marna. To Karol, zbiera na samochód.
Wracamy do biura. Miting i dzwonek to nie koniec rytuałów. Codziennie między godz. 11 a 12 odbywa się tzw. godzina sprzedaży. Nadal dzwonimy, tyle że nie przy biurku. Mamy krążyć po sali i głośno i z podnieceniem nakłaniać do inwestycji. Mamy być agresywni. „Dzwonię do Pana, bo jest okazja, by zarobić duże pieniądze. Proszę mnie tylko posłuchać". Menedżer podkręca głośnik w telewizorach w biurze, podkręca głośnik w radiu. Ten hałas w tle jest celowy.
- W ten sposób pokażecie emocje, pokażecie, że naprawdę jest okazja do zarobienia. Ale tylko tu i teraz! Klient się waha? Zapytajcie, czy słyszy, co tutaj się dzieje?! A on słyszy. I w głowie widzi sceny z filmów jak na Wall Street, gdzie ludzie zabijają się, byle tylko zainwestować - tłumaczy szkoleniowiec.
Godzina sprzedaży to w firmie prawie święto. Zobacz nagranie:
[video]
Bezmózg niech nie dotyka
Pierwszego dnia pracy dostaje się dwie rzeczy. Telefon i materiały szkoleniowe. „Elementarz zawodowca". Ma 10 stron. Na tytułowej stronie adnotacja: „Bezmózg niech nie dotyka". W środku sugerowane scenariusze rozmów.
Klient twierdzi, że nie ma pieniędzy? „Dzwonię do Pana właśnie dlatego, żeby Pan je miał. Niech mi Pan da ten jeden strzał".
Ma kredyt? „Każdy ma kredyt, ale jak pan zainwestuje, to szybciej pan spłaci. Nie będzie chyba pan się męczył 30 lat".
Boi się? „Panie Andrzeju, jak uczyłem się jazdy na rowerze, też się bałem, a potem mówiłem, ale jazda!".
Albo:
„(...) panie Andrzeju to jest tylko bariera strachu, wystarczy ją pokonać, proszę mi dać 1% swojego zaufania, ja postaram się to przerodzić w 100% lojalności"
Musi się zastanowić? „Ociąganie się jest największym złodziejem profitów. Widziałem więcej straconych pieniędzy na rynku przez brak decyzji niż przez złe decyzje!!!".
Chce raportu o spółce, w którą ma zainwestować? „Zanim skończy pan czytać informację, może pan stracić 5-7 proc. zysku. Panie Jacku, ja jestem pana informacją. Rozmawia Pan ze mną i może czytać między wierszami. My mamy za sobą setki godzin analizowania tej spółki, ponieważ pan nie ma czasu czytać 50-stronnicowego raportu na temat fundamentów i lat działalności tej spółki".
Rzeczywistość? Cała informacja o firmie, jaką dostają konsultanci, mieści się na jednej stronie A4. O PZU mogłem m.in. przeczytać, że nie musi się martwić o „podatki finansowe/bankowe", bo są już wliczone w cenę akcji.
Strona tytułowa skryptu dla sprzedawców. Na kilkunastu stronach zapisane są wszystkie scenariusze rozmów i odpowiedzi na większość wymówek niechętnych klientów
Czas na mnie. Mam zaczynać od pytania, czy "miał pan/pani doświadczenie na rynkach finansowych?" i zbierać adresy mailowe pod pretekstem wysłania wizytówki firmy. Tylko że nie mam komputera.
- Mam wysyłać maile z prywatnego konta? - pytam. - Masz mieć to w dupie – odpowiada krótko menedżer. – I tak nikt nie czyta maili, ale za to jak kolejnym razem zadzwonisz, to możesz podpytać, czy widział naszego maila - wyjaśnia.
Ten element nazywa się canvas (od angielskiego "robienia sondaży"). To pierwsza faza uwodzenia klienta. Druga faza to tzw. antysale. Konsultant ponownie dzwoni: "jak tam, przejrzał Pan wizytówkę?". Ta rozmowa wciąż nie ma na celu sprzedaży produktu, tym razem chodzi o "wyczucie, czy gość ma pieniądze". Na końcu rozmowy każdy konsultant rzuca, że teraz na rynku nic się nie dzieje, nie warto ryzykować pieniędzy. "Ale jak tylko będzie się działo, to natychmiast do pana zadzwonimy".
- Wystarczy zapytać, a klient sam zaczyna opowiadać. Firma transportowa, 20 lat na rynku i my już wiemy, że ma pieniądze. Pracuje w branży nieruchomości? Jeszcze lepiej, na pewno ma więcej kasy. Tego nas uczyli na każdym szkoleniu: jak wyciągnąć najdrobniejszą informację o wszystkich oszczędnościach – mówi Dariusz, były pracownik.
W końcu nadchodzi dzień sprzedaży. Sale. Liczy się tylko jedno: przelew.
To na tym etapie skupiają się materiały instruktażowe. "Teraz jest ten moment! Jest debiut giełdowy amerykańskiej spółki, nie ma szans na straty. Jedna taka okazja w całym roku. Wchodzi Pan w to? Trzeba się decydować szybko!".
Nie każdy decyduje się od razu, dlatego niektórzy konsultanci robią notatki. Ludzie opowiadają, że w pracy do dupy, że żona zdradza albo córka ma maturę i się w ogóle nie uczy. Następną rozmowę można zacząć od pytania, jak córce poszedł egzamin dojrzałości. I już jest wątek pod rozmowę: "Gdzie wyjedzie na studia, gdzie będzie mieszkać. Panie kochany, to wszystko kosztuje. Niech pan o niej pomyśli".
Na końcu sali jakiś koleś wykrzykuje przez telefon: "Jest pan debilem! Traci pan okazję życia, a ja nie będę pana prosił o wpłatę. To pan nie chce zarobku, a spierdalaj pan".
- Nie bój się opierdolić klienta. To pomaga. Możesz się wyluzować, masz energię na nowe rozmowy - tłumaczy mi Karolina. Klientowi można powiedzieć praktycznie wszystko. Jedyny zakaz to wspominanie o adresie firmy.
Ślusarz nie chce
- Kto? Idioto, mówiłem, żebyście przestali do mnie dzwonić. Nie rozumiesz, co się do ciebie gada? – mój debiut na telefonie nie zaczyna się najlepiej.
Listę dostaję na kartce. Numer telefonu, adres, nazwisko. Przy każdym odręczne uwagi. "Pomyłka, poczta głosowa". Są i bardziej osobiste: "Wioletta, firma z branży reklamowej – suka", "Grzegorz, ślusarz - nie chce kutas", "Artur, obróbka metali – ciota".
Dzwonię. Linijka po linijce skreślam osoby. Z boku dopisuję małymi literami własne skróty: BZ to brak zainteresowania, NO - nie odbiera. Epitety opuszczam.
W ciągu pierwszego dnia wydzwaniam kilkadziesiąt osób. Takich, którzy mnie wyzywają, jest tylko dwóch. Najczęściej: "nie, dziękuję, nie chcę, proszę mnie zostawić w spokoju i nie dzwonić".
Któryś z klientów wykrzykuje mi, że w sieci można znaleźć o nas same negatywne opinie i jestem zwykłym złodziejem.
Menadżer łapie za mój telefon i przedstawia się jako szef firmy. Zaczyna czarować. - Panie Marku, to, że ktoś wypisuje w internecie jakieś komentarze, to nic nadzwyczajnego. Przecież to widać, że to jest jakiś hazardzista. Ktoś grał na pełnej dźwigni i myślał, że ze 100 tys. zł zrobi milion w ciągu dnia. Grać na stukrotnej dźwigni, nie znając się na tym, to trzeba być debilem - wyjaśnia menedżer. Kończy rozmowę, obiecując, że jak tylko będzie dobra oferta, to przedzwoni. - Tak to się robi - rzuca.
Uspokaja nas, że niepochlebne komentarze w sieci zamieszczają pracownicy innych firm.
Pracuję nad swoim stylem
- Jakbym chciał przyjść do cyrku, to bym poszedł do cyrku - to było pierwsze zdanie Marcina, który zaczął pracę tego samego dnia co ja. Liczył, że sobie dorobi i kupi karnet na Legię. Ale zaczął wątpić w ten biznes. Wątpliwości w moim zespole ma tylko on. Inni tych, do których dzwonimy, mają wyłącznie za frajerów i dojne krowy.
Czesława, ok. 55-60 lat: Kochany, jesteś tu dopiero kilka dni. A ja już kolejny miesiąc jadę bez żadnej premii. Mąż nie pracuje, a za moje 2 tys. zł w Warszawie ciężko poszaleć.
Kuba, 25 lat (wcześniej pracował w call-center jednego z operatorów): A jaka jest różnica w naciąganiu na nowy abonament, a jakąś inwestycję? Żadna. Tu i tu kłamiesz, ile możesz. Przy tym całym foreksie kłamać można więcej, bo nikt się na tym nie zna.
Igor. – Ja to studia nawet związane z finansami kończyłem. Ale u nas ciężko, pracy nie ma. Czy kłamię? Dzwonię i przedstawiam ofertę. Jaka jest, taka jest. A 15 dnia każdego miesiąca wpada wypłata.
Obok siedzi Kamil, jesteśmy w podobnym wieku. Studiów nie skończył i jak mi tłumaczy, nie widzi w tym sensu. - Na studiach uczą ograniczonego myślenia, a ja jestem otwarty. Jestem tutaj trzeci dzień, wciąż pracuje nad swoim stylem - mówi.
Wiedzą, że jestem ziomeczkiem
Mam dość. Postanawiam, że to będzie mój ostatni dzień. Podczas godziny sprzedaży chodzę w kółko z telefonem przy głowie. Nie dzwonię, słucham tylko, co mówią inni.
Menedżer: Nie powinieneś się poddawać. Naprawdę, w tej branży do pieniędzy dochodzą tylko ci, którzy są wytrzymali.
Na odchodnym proponuje układ. Za bazy z danymi klientów dostanę prowizję. Dane mogę przynieść na zwykłym pendrive. Albo wydrukowane na kartkach. On je wprowadzi do Excela, będę dostawał raporty.
- Nie każdy klient wypali. Z każdym będziesz wiedział, co zrobiłem, czy był sprzedany, czy miał dziecko.
Pytam, czy ma dużo takich baz.
- Mam na tyle dobrze, że w bankowości długo pracowałem. (...) mam znajomych [tu padają nazwy znanych i dużych banków] Dostęp do baz jest, oni są w stanie mi zaufać. Wiedzą, że jestem ziomeczkiem.
Skąd naciągacze mają bazy danych? Kupują je od banków. Oto propozycja, którą usłyszałem:
[video]
Już sama lektura forów internetowych pokazuje, że proceder trwa przynajmniej kilka lat. Komisja Nadzoru Finansowego wie o agresywnej sprzedaży. Ale na moje pytania rzecznik nie chciał odpowiadać bezpośrednio. Powiedział tylko, że do KNF wpływają zapytania i skargi na niektóre podmioty. Najczęściej dotyczą "odmowy wypłaty środków zdeponowanych na rachunku foreksowym lub informacji wprowadzających w błąd, co skutkuje poniesieniem straty finansowej.
PS. Odezwaliśmy się do wszystkich wymienionych banków. Nikt - jak zapewniają rzecznicy - o podobnym procederze nie słyszał. - To bzdury i bajki. Nasze systemy bezpieczeństwa wykryłyby takie działania już dawno - komentuje jeden z rzeczników. Jego kolega po fachu odpisuje już tak: „Nigdy nie uda się w pełni wykluczyć nieuczciwego zachowania pracownika oddziału, który z rozmysłem będzie zapisywał dane obsługiwanych klientów, z myślą o ich dalszym niezgodnym z prawem wykorzystaniu".
Amerykanie mają broń przeciwko rynkowym manipulacjom 2018-02-02 Marcin Dziadkowiak
Amerykański Departament Sprawiedliwości przeprowadził, jak to sam określa, największą w swojej historii akcję przeciwko manipulacjom na rynkach finansowych. Niebagatelną rolę w tej akcji odegrał Navinder Sarao, brytyjski trader, który został aresztowany i skazany za wywołanie najprawdopodobniej pierwszego w historii rynków finansowych flash crashu. Amerykanie chwalą się, że są teraz w posiadaniu narzędzi, które pozwolą im sprawnie wykrywać manipulacje na rynkach finansowych.
Wydział Kryminalny Amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości pochwalił się na początku tygodnia zakończeniem największej w jego historii akcji skierowanej przeciwko manipulacjom na rynkach finansowych. W sześciu sprawach skierowano oskarżenia wobec ośmiu osób, które miały brać udział w manipulacjach na rynku kontraktów terminowych. Oskarżeni mieli manipulować cenami kontraktów na metale szlachetne oraz na kontrakty terminowe na indeksy S&P 500, Dow Jones i Nasdaq. W akcji brały także udział FBI oraz jeden z organów amerykańskiego nadzoru finansowego - Commodity Futures Trading Commission.
Oskarżeni przez amerykańskie władze mieli podejmować się na rynkach „spoofingu”. Jest to nielegalna praktyka polegająca na składaniu zleceń maklerskich, które z założenia nigdy nie mają zostać wykonane. Takie lecenia często są anulowane już kilka sekund zaraz po ich złożeniu. Jednak w momencie pojawienia się takich zleceń w arkuszu, sprawiają fałszywe wrażenie istnienia dużego popytu lub podaży na danym instrumencie finansowym. Celem składania takich zleceń jest wywołanie na rynku dużego wzrostu lub spadku ceny.
Jak informują amerykańskie organy ścigania, w śledztwie wykorzystano różne metody śledcze, od tradycyjnych, przez współpracę z korporacjami, aż po zaawansowane techniki analizy danych. Szczególnie na te ostatnie zwracają uwagę przedstawiciele Departamentu Sprawiedliwości, który ma teraz dysponować zaawansowanym oprogramowaniem pozwalającym zidentyfikować wzorce wykorzystywane przy rynkowych manipulacjach. Organy ścigania ostrzegają, że nie zawahają się użyć tego oprogramowania w znacznie szerszym zakresie na rynkach, aby walczyć z oszustwami. W komunikacie jest napisane wprost: „Obserwujemy i monitorujemy rynki z bliska. I nie ustaniemy w wysiłkach zmierzających do zwalczania i eliminowania nielegalnych, oszukańczych i manipulacyjnych zachowań rynkowych.”
Z amerykańskimi organami ścigania współpracował Navinder Sarao, który został aresztowany w 2015 roku i oskarżony o wywołanie najprawdopodobniej pierwszego w historii rynków finansowych flash crashu (tzw. nagły krach). Miało to miejsce 6 maja 2010 roku, kiedy to indeks Dow Jones spadł gwałtownie o ponad 9 proc. Wszyscy gubili się wtedy w domysłach, co spowodowało tak głęboki spadek głównego indeksu nowojorskiej giełdy, który to spadek został niemal równie szybko odrobiony. „Nie wiadomo, czy to spanikowani inwestorzy w pośpiechu pozbywali się akcji, czy też ktoś próbował manipulować rozemocjonowanym rynkiem” – pisał wtedy w Bankier.pl o całej sytuacji Krzysztof Kolany.
W pierwszej wersji amerykański nadzór giełdowy uznał za przyczynę krachu kombinację nerwowości rynku, działania automatycznych systemów handlujących na zasadzie obrotu wysokich częstotliwości (HFT) i dużej transakcji jednego z funduszy inwestycyjnych. Wtedy winnych jednoznacznie nie wskazano. Dopiero w kwietniu 2015 roku Navinder Singh Sarao został aresztowany pod zarzutami doprowadzenia do flash crashu, a w listopadzie 2016 roku skazany na 30 lat więzienia.
Navinder Sarao opuszcza budynek sądu w Londynie, po przesłuchaniu w sprawie ekstradycji (23 marzec 2016) (fot. Toby Melville / Reuters / Forum)
Nie był to jednak jedyny punkt oskarżenia brytyjskiego tradera, dlatego wciąż wisi nad nim widmo kolejnych wyroków sądowych w innych sprawach, ale także możliwość złagodzenia kar w zamian za współpracę. Dlatego zapewne zdecydował się on na współpracę z organami ścigania. Jednym z oskarżonych w tym tygodniu o udział w manipulacjach rynkowych jest Jitesh Thakkar, założyciel i szef Edge Financial Technologies. Ta mająca siedzibę w Chicago firma specjalizowała się w przygotowywaniu specjalistycznego oprogramowania dla traderów działających na rynkach surowcowych. To właśnie Thakkar przygotował dla Sarao oprogramowanie, którego Sarao używał przy manipulowaniu cenami na rynkach finansowych. Jak jednak wynika z akt prokuratury, współpraca między oskarżonymi rozpoczęła się dopiero w 2011 roku. Zatem pierwszy flash crash z 2010 roku nie został wywołany za pomocą tego oprogramowania.
W akcji amerykańskich organów ścigania zatrzymano także kilka innych osób, które zostały oskarżone o „spoofing” w latach 2008-16. Manipulacje miały zostać prowadzone na rynkach metali szlachetnych (kontrakty terminowe na złoto, srebro, platynę i pallad) oraz na kontraktach terminowych na amerykańskie indeksy. Jak się okazuje, są to byli pracownicy trzech dużych banków: UBS, Deutsche Bank, HSBC. Samym bankom manipulacje prowadzone przez ich pracowników także nie uszły na sucho. Zgodnie z informacjami CFTC, Deutsche Bank będzie musiał zapłacić 30 mln dolarów kary, UBS 15 mln dolarów, a HSBC 1,6 mln dolarów. Kary nie są wygórowane, ponieważ banki zdecydowały się pomóc w śledztwie, a UBS nawet sam poinformował o nielegalnych działaniach swoich pracowników.
Lekarze wiedzieli, że wstrzykują niepełnowartościowy produkt. Jest co najmniej kilkaset takich przypadków. Preparaty przeznaczone do utylizacji były podawane nawet noworodkom.
Jestem w szoku. Okrutny brak wyobraźni tych, którzy tak robili - przyznaje Paweł Trzciński, rzecznik głównego inspektora farmaceutycznego. Większość szczepionek wymaga przechowywania w określonej temperaturze. Dlatego leżą w lodówkach. Inspektorzy farmaceutyczni postanowili w ostatnich miesiącach sprawdzić, czy sprzęt chłodniczy w aptekach i przychodniach działa. A także czy na wyposażeniu są agregatory na wypadek odłączenia prądu.
Efekt? Koszmarny. Nie dość, że wykazano, iż tysiące szczepionek nadaje się do utylizacji, to są dowody na to, że lekarze szczepili, wiedząc już, że specyfik należy zniszczyć. To narażenie dzieci na poważne choroby.
Dorota Konaszczuk, szefowa sanepidu w Gorzowie Wielkopolskim, mówi, że na jej terenie w aż 10 placówkach wykorzystano szczepionki, które powinny być zutylizowane. Okropnie nas to niepokoi. Problem bowiem dotyczy wielu, jeśli nie wszystkich województw - przyznaje Paweł Trzciński. W najlepszym razie
wadliwe szczepionki podano 300 osobom (to już pewne). W najgorszym - tysiącom.
Część przychodni, gdy inspektorzy wszczynają postępowania w sprawie szczepionek, zamiast je wycofać z użycia zaczyna grozić urzędnikom. – Było wiele telefonów, że będą ode mnie żądać odszkodowań, jeśli wydam nakaz utylizacji – mówi Adam Chojnacki, lubuski wojewódzki inspektor farmaceutyczny. Wydał on w ostatnich tygodniach 80 takich decyzji. Planuje kolejnych 100. W najbliższych dniach o sprawie zostanie poinformowana prokuratura. Zdaniem urzędników doszło do narażenia najmłodszych pacjentów na utratę zdrowia i życia. Źle przechowywana szczepionka nie działa, choć rodzice myślą, że zaszczepili dziecko. Producenci nie wykluczają też, że wskutek przegrzania preparatu mogą wystąpić objawy niepożądane.
Lekarze stosują na dzieciach szczepionki przeznaczone do utylizacji, a niektórzy urzędnicy wiedzą o tym od dawna. Nic nie mówią, bo nie chcą wspierać ruchów antyszczepionkowych
Euvax B, Engerix B, Bexsero, Clodivac, Boostrix, Typhim VI, Verorab. Przeciwko wirusowemu zapaleniu wątroby typu B, meningokokom, pneumokokom, tężcowi, gruźlicy, wściekliźnie, ospie wietrznej. To tylko niektóre przykłady szczepionek podanych ludziom (również noworodkom), choć należało je niezwłocznie zniszczyć. Z naszych informacji uzyskanych z kilku niezależnych źródeł wyłania się przerażający obraz: część lekarzy, nawet po dowiedzeniu się, że mają wadliwy produkt, szczepiła.
– To naganne. Ale nie traćmy z pola widzenia faktu, że w większości przychodni szczepionki są właściwie przechowywane – zapewnia dr Michał Sutkowski, rzecznik Kolegium Lekarzy Rodzinnych w Polsce.
Większość szczepionek musi być przechowywana w określonej temperaturze. Są więc trzymane w lodówkach. Te powinny być połączone z systemem alarmowym, aby jeśli nastąpi odcięcie prądu, osoba odpowiedzialna w przychodni za szczepionki dostała SMS-a z informacją, że musi szybko przenieść je w bezpieczne miejsce, np. do pobliskiego szpitala. Jeśli się spóźni z reakcją albo nie będzie dokąd przenieść leków lub w przychodni nie ma systemu alarmowego – szczepionki należy zutylizować. Takie sytuacje mają miejsce najczęściej po burzach i wichurach, kiedy następują przerwy w dostawach prądu. Ostatni przypadek, który powinien doprowadzić do utylizacji szczepionek, miał miejsce po załamaniu się pogody w województwie lubuskim w październiku 2017 r.
Wiele przychodni w różnych częściach kraju nie zgłasza, że ma szczepionki do utylizacji. A gdy inspektorzy farmaceutyczni i sanepid przeprowadzają kontrole, przychodnie polemizują z ich ustaleniami. I dalej szczepią pacjentów.
Największy problem według naszych informacji jest w województwie lubuskim. Jednak Marek Twardowski, wiceprezes Porozumienia Zielonogórskiego, z którym związana jest większość przychodni z województwa, zapewnia, że w żadnej z placówek nie były stosowane szczepionki, co do których była wątpliwość.
Paweł Trzciński, rzecznik głównego inspektora farmaceutycznego, potwierdza jednak, że GIF dostaje sygnały od inspektorów, że przychodnie świadomie używały szczepionek, które przeznaczone były do utylizacji. – Powody, dla których to robią, mogą być dwa: chciwość i niewiedza. Obstawiam to drugie – twierdzi Trzciński. – Środowisko lekarskie niechętnie podchodzi do potrzeby utylizacji szczepionek. To nas bardzo niepokoi, bo pokazuje, że zaufanie do lekarzy w tym względzie może być ograniczone. Być może przychodnie nie powinny sprzedawać szczepionek, skoro nie umieją o nie należycie zadbać – mówi Trzciński.
To, że preparaty przeznaczone do utylizacji są podawane pacjentom, jest w środowisku tajemnicą poliszynela od lat. – Dziwi mnie, że chodzi także o te stosowane u dzieci. Myślałem, że aplikowano je tylko dorosłym, np. na grypę – mówi DGP jeden z inspektorów farmaceutycznych. Z przypadkami wykorzystywania źle przechowywanych szczepionek spotkała się większość jego kolegów. – Nie ma reakcji, bo wszyscy się obawiają, że byłoby to dawanie paliwa ruchom antyszczepionkowym – zauważa nasz rozmówca.
Paweł Trzciński podkreśla, że o problemie trzeba mówić. Jego zdaniem rosnąca popularność antyszczepionkowców nie może powodować zamiatania pod dywan problemów związanych z bezpieczeństwem pacjentów.
Stwierdzone w ostatnich tygodniach nieprawidłowości, o których mówią nasi rozmówcy, dotyczą kilkunastu szczepionek podanych kilkuset osobom. Z ustaleń lubuskiego wojewódzkiego inspektora farmaceutycznego Adama Chojnackiego wynika, że produkty były trzymane nawet w temperaturze 20 stopni. I to przez prawie 24 godziny. Lekarze, nawet gdy dowiedzieli się o konieczności utylizacji, podawali je dzieciom. Wielu medyków uważa bowiem, że wskazane przez producentów warunki przechowywania są zbyt rygorystyczne i nic złego się ze szczepionką nie stanie. Eksperci jednak twierdzą inaczej.
Urszula Karniewicz, corporate communications manager w GlaxoSmithKline, tłumaczy nam, że szczepionki są produktami biologicznymi, więc są szczególnie wrażliwe na otoczenie, głównie na zmiany temperatury.
– Oznacza to, że muszą być transportowane i przechowywane w precyzyjnie określonych warunkach. Na każdym etapie życia produktu – począwszy od produkcji, poprzez cały łańcuch dystrybucji oraz magazynowania i użycia szczepionki – powinna ona przebywać w temperaturze między plus 2 a plus 8 stopni Celsjusza – tłumaczy Karniewicz.
A co, jeśli nie będzie?
– W najlepszym razie szczepionka zadziała tak, jak powinna. W gorszym nie zadziała wcale, a pacjent będzie myślał, że jest zaszczepiony – wyjaśnia Marek Tomków, wiceprezes Naczelnej Izby Aptekarskiej, były opolski wojewódzki inspektor farmaceutyczny.
W najgorszym wypadku – jak twierdzi Zofia Ulz z kancelarii Dentons, GIF w latach 2009–2015 – źle przechowywana szczepionka może szkodzić.
– Jako GIF wielokrotnie spotkałam się z przypadkami złego przechowywania szczepionek przez przychodnie. Niestety, nie wszystkie po dostrzeżeniu nieprawidłowości zgłaszały, że posiadają produkty do utylizacji – przyznaje Ulz.
Część przychodni nie chce utylizować szczepionek ze względu na koszty. Także te publiczne, gdyż dochodzi wówczas do sytuacji, w której Skarb Państwa raz zapłacił producentowi za szczepionkę, a potem dodatkowo będzie musiał pokryć koszt utylizacji.
Zofia Ulz przekonuje jednak, że to krótkowzroczne myślenie, bo za ewentualne powikłania poszczepienne producent będzie mógł odpowiadać tylko wówczas, gdy jego towar był właściwie przechowywany. Jeśli więc dojdzie do nieprawidłowości w publicznej przychodni, odpowiedzialność też będzie spoczywała na Skarbie Państwa.
To, co łączy wszystkich naszych rozmówców, to przekonanie o potrzebie zmian. Sprawą osób, które w ostatnich miesiącach szczepiły wadliwymi szczepionkami, zajmie się prokuratura – zawiadomienie w tej sprawie zamierza złożyć lubuski sanepid.
Żeby przerwać proceder, trzeba zreformować system. Inspektorzy farmaceutyczni teraz często mają związane ręce. Wydają decyzję o utylizacji, ale już nie mają żadnych narzędzi, by ją wyegzekwować.
Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy podana jego dziecku szczepionka była właściwa, powinien iść do lekarza. Informacji powinni udzielać też wojewódzcy inspektorzy farmaceutyczni.
Jak Jan ''Lewan'' został ''królem polki'' i oszukał kilkaset osób na miliony dolarów Małgorzata Steciak 03.02.2018
Mówiono o nim "Liberace świata polki". Jan "Lewan" Lewandowski stał się gwiazdą w Pensylwanii, jego zespół w latach 90. był nawet nominowany do Grammy. Prowadził sklep z pamiątkami z Polski. Organizował wycieczki do Europy. Załatwiał audiencje u Jana Pawła II i Lecha Wałęsy. Ambitny i przedsiębiorczy chłopak z Bydgoszczy przyjechał do USA, by zbudować "imperium polki". Cel osiągnął kosztem setek inwestorów.
Na Netfliksie można oglądać obecnie dwa filmy poświęcone Janowi "Lewanowi" - dokument "Człowiek, który miał być królem polki" Joshuy Browna i Johna Mikulaka oraz film fabularny "Król polki" Mai Forbes z Jackiem Blackiem w roli głównej.
- Ostatnie słowa? Kocham wszystkich. Zrobię wszystko, by uszczęśliwić innych. A w tej chwili wiele osób ucieszy się, jeśli pójdę siedzieć - mówi z pogodnym uśmiechem Jan "Lewan" w otwierającej scenie dokumentu "Człowiek, który miał być królem polki" Joshuy Browna i Johna Mikulaka*. Tego samego dnia zostaje skazany na pięć lat więzienia za oszustwa finansowe.
Kadr z filmu 'Król polki' (fot. materiały prasowe)
Jan po każdej wypowiedzi uśmiecha się promiennie, jak w reklamie pasty do zębów. Usilnie stara się, by jego słowa brzmiały naturalnie, widać, że w obiektywie kamery czuje się jak ryba w wodzie. Jego gesty od początku wydają się jednak wyuczone, w spojrzeniu widać zmęczenie i cień rezygnacji. Już od tego pierwszego ujęcia nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Jan "Lewan" ma w sobie coś z Saula Goodmana z serialu "Breaking Bad" (i jeszcze lepszego prequelu "Lepiej zadzwoń do Saula"), prawnika, który do perfekcji opanował sztukę wykorzystywania charyzmy i uroku osobistego do naciągania innych. Faceta w średnim wieku, który za doczepionym uśmiechem kryje dużo ciekawszą i bardziej zniuansowaną historię, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.
Marzyciel
Jan "Lewan" Lewandowski przychodzi na świat w 1941 roku w Bydgoszczy. Od dziecka przejawia nadzwyczajny talent do występowania przed publicznością. Mały Jan pierwsze koncerty daje w gronie rodzinnym, grając na fortepianie i śpiewając. Już wtedy marzy o podbijaniu największych scen muzycznych świata. Szybko dociera do niego, że nie zdoła tego marzenia spełnić w powojennej Polsce.
Pierwsza szansa na wyjazd z kraju pojawia się w 1971 roku, kiedy "Lewan" wyrusza na wycieczkę do Kanady. Żegnając się z rodziną na lotnisku już wie, że nie wróci do Polski. Za oceanem jego naiwne wyobrażenia o Zachodzie szybko rozbijają się o szarą rzeczywistość. Aby zarobić na życie, młody, aspirujący muzyk pracuje na stacji benzynowej, w ubojni, dorabia jako śmieciarz. Wieczorami próbuje przebić się na lokalnej scenie muzycznej Ontario, sprzedaje kasety ze swoimi piosenkami. Angielski "Lewana" z ciężkim środkowowschodnim akcentem woła o pomstę do nieba, ale śpiewak się nie zniechęca.
Kadr z filmu 'Król polki' (fot. materiały prasowe)
Wkrótce przenosi się do Stanów Zjednoczonych, do Pensylwanii, gdzie jego piosenki od razu zwracają uwagę imigrantów z Polski, spragnionych swojskich melodii i przyśpiewek przy wódeczce nad talerzami z kiełbasą i pierogami. Wśród polskiej mniejszości bardzo popularna była wówczas polka. Jan postanawia więc poświęcić swoją karierę na zbudowanie imperium wokół słynnego tańca, wywodzącego się zresztą z Czech.
Poznaje Rhondę, lokalną miss piękności, która zostaje jego żoną. Wspólnie postanawiają rozkręcić rodzinny biznes. Jan z założonym przez siebie zespołem Jan Lewan Orchestra daje koncerty podczas pikników, festynów, w kościołach. W repertuarze grupy są przede wszystkim biesiadne szlagiery (w jednej ze scen "Króla polki" Jack Black, odtwórca roli głównej, śpiewa "Miała baba koguta"), a Jan, ze swoim niewyczerpanym zapasem energii i wdziękiem, potrafi z miejsca porwać tłum, na który składają się w dużej mierze seniorzy. Sukcesywnie buduje wokół siebie otoczkę "polskiego księcia". Niektórzy fani wierzą, że jest bogatym przedsiębiorcą zza oceanu i posiada wielki majątek w Polsce. Inni są przekonani, że mieszka w luksusowej willi, a koncerty to tylko hobby ekscentrycznego bogacza dzielącego się swoją pasją do muzyki z innymi. Jan za wszelką cenę stara się dorosnąć do tego wizerunku.
Handlowiec
Zakłada firmę J.R.D. Productions - skrót "J.R.D." to pierwsze litery imion jego, jego żony i syna Daniela. "Lewan" ma w sobie żyłkę handlowca, w jednej ze scen dokumentu mówi się o nim, że "potrafiłby sprzedać igloo Eskimosowi". Swoje imperium polkowe zaczyna budować dzięki pożyczkom od fanów. Seniorzy z chęcią inwestują w inicjatywę swojego ulubieńca. "Lewan" wręcza klientom niezarejestrowane weksle i obiecuje dwunasto-, czasami nawet dwudziestoprocentowe odsetki. Jego działalność wzbudza wątpliwości znajomych i przyjaciół, ale Jan przekonuje, że biznes jest całkowicie legalny. Wkrótce J.R.D. Productions znajduje się na radarze Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Pracownik Komisji przyznaje w dokumencie Browna i Mikulaka, że początkowo potraktowano sprawę "Lewana" jako zwyczajne przeoczenie. "Lewan" otrzymuje upomnienie i obiecuje, że zaprzestanie sprzedaży nielegalnych papierów wartościowych zarejestrowanych na swoją firmę.
25.10.2008
I faktycznie, przestaje finansować rozwój J.R.D. Productions z nielegalnych weksli. Zakłada nową firmę i tam kontynuuje swoją działalność. - Nie miał wiedzy z zakresu finansów - tłumaczy go syn w rozmowie z dokumentalistami. - Pochodził z Polski - argumentuje.
Jan pracuje 24 h na dobę, by odrobić finansowe straty. Nie je, nie śpi, wisi na dwóch telefonach, umawiając kolejne występy zespołu. Otwiera sklep z pamiątkami, w którym można kupić polskie stroje ludowe, ozdoby, słodycze. Sprzedaje polską biżuterię z bursztynu, próbuje przebić się w telewizji w kanałach zakupowych. Zakłada biuro podróży, które organizuje wycieczki do Polski, stopniowo poszerzając ofertę na inne kraje Europy.
Podczas jednego z wyjazdów udaje mu się zorganizować dla uczestników spotkanie z Lechem Wałęsą. Największą popularnością cieszą się jednak wycieczki do Rzymu, gdzie Jan "Lewan" obiecuje audiencję u samego Jana Pawła II. Jak polskiemu muzykowi udało się zorganizować spotkanie z głową Kościoła katolickiego? Jedna z osób z otoczenia "Lewana" twierdzi, że jego ojciec był sąsiadem i przyjacielem Karola Wojtyły. Według Daniela to Jan przyjaźnił się z sekretarzem papieża i znał Wojtyłę, zanim ten został głową Kościoła. Żona "króla polki" przekonuje z kolei, że poznali się dzięki wujowi Jana, który był kiedyś nauczycielem Wojtyły. Najciekawszą wersję przytacza członek Jan Lewan Orchestra. Twierdzi on, że pełnił funkcję ochroniarza podczas wyprawy do Rzymu, kiedy "Lewan" udawał się do Watykanu z walizką pełną pieniędzy.
Oszust
Spotkania z papieżem zapewniają firmie "Lewana" napływ nowych inwestorów. To głównie starsze osoby, które by stać się częścią polkowego imperium, zastawiają domy, czasami przekazują Janowi oszczędności całego życia. W wekslach od "króla polki" widzą szansę na zwiększenie zarobków i odłożenie na emeryturę. Ofiary oszustwa wymieniają kwoty - 10, 30, czasami nawet 100 tysięcy. Im większa wpłacona kwota, tym korzystniejsze były odsetki. - Wydawał się uczciwy, w końcu miał audiencje u papieża - mówią o Janie. - Nie kradłem - broni się "Lewan". - Pracowałem [na sukces firmy] od świtu do późnych godzin nocnych.
28.06.2013
Oszustwo "króla polki" działało w oparciu o tzw. schemat Ponziego, piramidę finansową, nakręcaną przez ciągły napływ nowych inwestorów. Prowadzona w ten sposób firma nie przynosi zysków, pieniądze wędrują od jednego inwestora do kolejnego, a oszust sprytnie nadzoruje przepływ gotówki. Starzy inwestorzy, którzy zarabiają na odsetkach, nie wiedzą, że w gruncie rzeczy otrzymują pieniądze wpłacone przez nowych. Zadowoleni, że dostają zwrot z inwestycji, polecają zarabianie w ten sposób kolejnym osobom.
W połowie lat 90. Jan wydaje się wreszcie spełniać swój amerykański sen. Jest lokalną gwiazdą, prężnie działającym biznesmenem z rozległą siecią kontaktów. Fotografuje się z Donaldem Trumpem, George'em Bushem, Lechem Wałęsą i Janem Pawłem II. Jego zespół otrzymuje nawet nominację do nagrody Grammy. Mimo że pieniądze od inwestorów wciąż płyną, wkrótce polkowe imperium Jana "Lewana" zapada się pod własnym ciężarem. Biuro podróży i sklepik z pamiątkami stanowią świetną reklamę, ale generują koszty, których nie są w stanie pokryć koncerty "Lewana" (za jeden występ "król polki" otrzymywał około 800-1500 dolarów). By utrzymać pozory rozkwitającego biznesu, wciąż sprzedaje nielegalne weksle.
Sprawy zaczynają się psuć niedługo później, kiedy w 1998 roku żona Jana postanawia wziąć udział w konkursie Mrs Pensylwanii. Jan wspiera żonę w walce o tytuł, wynajmuje nawet autokary, w których wozi członków zespołu i swoich fanów, by kibicowali Rhondzie w walce o tytuł. Jego doping okazuje się na tyle skuteczny, że pani Lewan faktycznie zdobywa koronę. Wkrótce okazuje się jednak, że sędziowie nie głosowali na żonę Jana, a wyniki konkursu zostały ewidentnie sfałszowane. Organizatorzy konkursu proszą Rhondę o oddanie nagrody, korony, pieniędzy. Żona Jana odmawia, robi się nieprzyjemnie, ale "Lewan" wydaje się pewny, że sprawa rozejdzie się po kościach. Występ w telewizji w związku z aferą ze sfałszowaniem wyników w konkursie piękności traktuje jako okazję do zareklamowania swojego sklepu.
W dokumencie Browna i Mikulaka dobiegająca pięćdziesiątki Rhonda pokazuje z uśmiechem "niesławną koronę", jak mówi o trofeum. Zakłada też szarfę z tytułem Mrs Pensylwanii. - Sprawa zamknięta. Wygrałam. Dajcie sobie już spokój - mówi, ucinając temat sfałszowanych wyników.
Kadr z filmu 'Król polki' (fot. materiały prasowe)
Więzień
Skandal z konkursem sprawia, że oddani zwolennicy "króla polki" zaczynają podawać w wątpliwość jego nieskazitelną reputację. "Lewan" traci inwestorów i zaczyna wydawać zgromadzone przez lata pieniądze, by przetrwać. Niedługo później dochodzi do tragedii, która stanie się punktem zwrotnym w życiu polskiego oszusta. W styczniu 2001 roku w wyniku wypadku autobusu ginie dwóch członków zespołu Jana "Lewana", Tom Karas i John Stabinsky. Syn Jana, Daniel, doznaje poważnych obrażeń. Ojciec kompletnie się załamuje, grozi, że jeśli syn nie przeżyje, popełni samobójstwo. Przestaje występować. - Wypadek odebrał mi wszystkie możliwości. Gdyby nie on, zająłbym się wszystkimi problemami prawnymi - przekonuje Jan w rozmowie z twórcami dokumentu.
"Lewan" wykorzystuje wypadek własnego zespołu i syna, by usprawiedliwić brak płynności finansowej swojej firmy. Swoich klientów przekonuje, że wszystkie dokumenty potrzebne do wypłacenia odsetek zostały zniszczone podczas wypadku. Obraża się na swoich inwestorów za to, że chcą odzyskać pieniądze. Przestaje odbierać telefony, wymawia się podróżami służbowymi do Polski.
Przyjaciele doradzają mu, by wyjechał ze Stanów i ukrywał się w Europie. Odpowiada, że nie chce uciekać, woli zmierzyć się z konsekwencjami. Przyznaje, że skrzywdził wielu ludzi, choć jego intencje były dobre. Próbuje ratować sytuację, ogłaszając upadłość firmy.
11 marca 2003 stan Delaware wydaje pierwszy akt oskarżenia wobec Jana, 57 zarzutów od dwóch inwestorów. Stopniowo dołączają kolejni. W toku dochodzenia śledczy ustalają, że Jan oszukał blisko 400 osób na sumę ok. 5 milionów dolarów. Zostaje skazany na pięć lat więzienia za oszustwa finansowe.
29.11.2011
Następne cztery lata spędza w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Smyrnie w Delaware. Wolny czas postanawia przeznaczyć na pracę nad swoją autobiografią. W trakcie odsiadywania wyroku dochodzi do tragedii - jeden z więźniów podcina "Lewanowi" gardło brzytwą. Na szczęście mimo poważnych obrażeń udaje się go uratować. Niektóre z jego ofiar zapytane przez dokumentalistów o incydent, odpowiedziały: szkoda, że facet nie dokończył tego, co zaczął. W 2008 roku "Lewan" zostaje przeniesiony do federalnego więzienia dla przestępców gospodarczych. Rok później wychodzi na wolność i zaczyna planować swój polkowy powrót. W napisach końcowych filmu "Król polki" pojawia się plansza z informacją, że Jan "Lewan" po wyjściu z więzienia obiecał zwrócić swoim inwestorom wszystkie pieniądze - a dokładnie 4 931 542 dolary.
"Niczego nie żałuję"
"Lewan" przy każdej okazji podkreśla, że nikogo nie zmuszał do inwestowania. Wykorzystywał swoją charyzmę i znajomości, by zbudować wizerunek godnego zaufania lokalnego biznesmena, nieomal "szwagra", z którym można ubić interes życia przy butelce wódki. Ilu inwestorów dało się nabrać, a ilu z nich wiedziało, że biznes Jana był nielegalny i liczyło wyłącznie na łatwy zarobek z oprocentowaniem kilkukrotnie większym niż oferowane w bankach?
- Niczego nie żałuję - mówi w jednej ze scen dokumentalnego filmu. - Byłem wszędzie, spróbowałem wszystkiego. A teraz muszę za to zapłacić - kończy ze swoim firmowym uśmiechem. Tym razem operator wytrzymuje ujęcie odrobinę dłużej i udaje mu się uchwycić moment, w którym Jan "Lewan" zrzuca maskę, pozbywa się doklejonego uśmiechu i przez krótką chwilę na jego twarzy rysuje się coś na kształt rozczarowania i głębokiego zmęczenia. Wyrzuty sumienia? Skrucha? Czy tylko smutek sprawnie funkcjonującego oszusta, który żałuje, że dał się złapać?
15.12.2017
***
Obecnie Jan "Lewan" Lewandowski jest na emeryturze. Ograniczył publiczne występy i dorabia, dając lekcje gry na fortepianie. We wrześniu tego roku organizuje "Pożegnalną wycieczkę po Polsce". Według informacji na jego oficjalnej stronie wciąż można się na nią zapisywać.
*Wszystkie cytaty pochodzą z filmu dokumentalnego "Człowiek, który miał być królem polki" Joshuy Browna i Johna Mikulaka.
Electrolux na celowniku francuskich władz Tadeusz Stasiuk 07-02-2018
Francuskie władze odpowiedzialne za konkurencję na rynku przygotowują się do wdrożenia kolejnego kroku w trwającym od lat dochodzeniu wobec szwedzkiej firmy Electrolux i innych producentów sprzętu gospodarstwa domowego w związku z naruszeniem zasad antymonopolowych w latach 2006-2009, donosi Reuters.
W reakcji na ten komunikat, notowania akcji Electroluxa spadły o 2-3 proc.
fot. Bloomberg
Electrolux informował wcześniej, że we wrześniu 2013 r. stał się obiektem dochodzenia ze strony francuskiego nadzoru. Stwierdził równocześnie, że nie może wykluczyć negatywnego wpływu dochodzenia na wyniki finansowe spółki.
Firma poinformowała w środę, że francuski urząd ds. konkurencji wyda w marcu tak zwane pismo w sprawie przedstawienia zarzutów, w którym mają znaleźć się oskarżenia, że Electrolux i inni producenci urządzeń skoordynowali swoje ceny dużych urządzeń domowych we Francji.
Oświadczenie urzędu – jak podkreśla spółka – jest tylko przedstawieniem stronom wstępnych wniosków i nie przesądza ostatecznego wyniku sprawy.
Electrolux w pełni współpracuje z urzędem w tych dochodzeniach – oświadczyła szwedzka firma.
18-kołowa ciężarówka bez kierowcy. Trucker zsiada z wozu
Chętnie zobaczę, jak taki wóz zachowuje się na śniegu, jak zakłada łańcuchy - ironizują amerykańscy kierowcy ciężarówek. Ale nieważne, jak zakłada łańcuchy, ważne, że będzie tańszy niż człowiek.
A co bedzie, jak beda zhakowane ? [bylo w tytule]
http://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,2300.....Z_BoxGWImg
Ile bedzie kosztowal operator do takiej ciezarowki ? Na pewno drozej jak kierowca, chyba ze rodzinna sfora operatorow bedzie pracowala za lyzke strawy. Wszystko po to, ze "wyczyszcza" sie bezrobotnych !
Indie: Media: Oszustwo o wartości 1.8 mld dolarów 16.02. 2018 PAP
Miliarder Nirav Modi, założyciel domu jubilerskiego specjalizującego się w luksusowej bizuterii z diamentami został uznany za głównego podejrzanego w sprawie o oszustwo o wartości 1.8 mld dolarów zgłoszonej przez jeden z największych banków w Indiach - podał w piątek portal Money.CNN
Sławny jubiler został wymieniony jako główny podejrzany podczas czwartkowej konferencji prasowej, po tym jak śledczy przeszukali należące do niego nieruchomości i zajęli aktywa warte ponad 200 mln dolarów.
"Nirav Modi i jego wspólnicy próbowali ominąć oficjalne kanały bankowe dokonując tego oszustwa", powiedział dziennikarzom minister prawa i sprawiedliwości, elektroniki i technologii informatycznych Ravi Shankar Prasad. "Będzie szczegółowe dochodzenie i nikogo nie będziemy oszczędzać" - dodał.
Indyjskie Centralne Biuro Śledcze wykryło podejrzane operacje, o wartości 1,8 miliarda dolarów, wykonywane za pośrednictwem kilku kont, w jednym z oddziałów Narodowego Banku Pendżabu.
Niektórzy z pracowników Banku współpracowali przy wykonywaniu "nieautoryzowanych i nieuczciwych transakcji" - przyznał w czwartek przedstawiciel banku.
Podejrzany Nirav Modi najprawdopodobniej opuścił Indie i przebywa w Szwajcarii.
Modi dorastał w Antwerpii, w Belgii, a rzemiosła i biznesu uczył się od swego ojca i dziadka; jego rodzina od pokoleń związana jest z "diamentowym biznesem".
Salony jublierskie "Nirav Modi" znajdują się w Nowym Jorku, Las Vegas, Hongkongu, Pekinie i Bombaju, a projekty sygnowane jego nazwiskiem noszone były przez największe gwiazdy Hollywood takie jak Dakota Johnson i Kate Winslet.
Według magazynu Forbes jest on obecnie 85. najbogatszym człowiekiem w Indiach.
Podejrzanego nie łączą rodzinne związki z premierem Indii Narendrą Modim; zbieżność nazwisk jest przypadkowa. (PAP)
Bank przegrał w sądzie proces, ale… zachowuje się tak, jakby go wygrał. Co jest grane? Maciej Samcik 15.02.2018
Wygrać proces z bankiem to jedno, a spowodować, by umowa przestała być „felerna” to drugie. Przekonuje się o tym na własnej skórze pani Agnieszka, klientka mBanku i posiadaczka kredytu indeksowanego do franka szwajcarskiego. Ma na koncie prawomocny wyrok sądu unieważniający klauzulę indeksacyjną, ale… nic to nie zmienia w jej sytuacji. Bank w dalszym ciągu żąda, by klientka ją wykonywała na dotychczasowych warunkach.
Patowa sytuacja trwa już mniej więcej od trzech kwartałów, bowiem wyrok – po bezskutecznej apelacji wniesionej przez bank – uprawomocnił się jeszcze latem zeszłego roku. Sąd ogłosił, że umowa pozostaje w mocy, ale jeden z jej zapisów został unieważniony i nie wiąże klientów. A konkretnie ten: „raty kapitałowo-odsetkowe spłacane są w złotych po uprzednim ich przeliczeniu wg kursu sprzedaży franka szwajcarskiego z tabeli kursowej BRE Banku, obowiązującej na dzień spłaty z godziny (…)”.
Jest prawomocny wyrok i… wszystko zostaje po staremu?
Pozew wnosił o ustalenie nieważności klauzuli indeksacyjnej oraz o zwrot nadpłat wynikających z jej istnienia do tej pory. Oba roszczenia zostały przez sądy dwóch instancji uznane. Ale tylko w jednym punkcie klientka została usatysfakcjonowana. Otrzymała bowiem zwrot nadpłat w kwocie, którą wyliczyła w uzasadnieniu pozwu. Jeśli chodzi o nowe raty, to bank nie zmienił harmonogramu ani na jotę, co wzbudziło niemałą frustrację klientki.
„Pomimo prawomocnego orzeczenia, w świetle którego, mBank nie ma podstaw do dokonywania jakichkolwiek przeliczeń rat do waluty szwajcarskiej, nadal to czyni. Rozliczanie kredytu następuje nadal w sposób powiązany z walutą obcą i jest to wynik oszukańczych działań mBanku”
– denerwuje się pani Agnieszka. I trudno jej się dziwić, bo przecież po to pozew obejmował m.in. ustalenie nieważności klauzuli indeksacyjnej, by mogła mieć spokój z frankami już do końca trwania kredytu. Dlaczego bank nie chce zastosować się do dyspozycji sądu i wykreślić z umowy niewiążącej klientkę klauzuli?
Po kilku miesiącach bezowocnej wymiany pism z bankiem pani Agnieszka poprosiła o pomoc w wyjaśnieniu tej kwestii Rzecznika Finansowego. Na pytania Rzecznka bank odpowiedział, że… nie podziela stanowiska co do abuzywności lub nieważności postanowień umowy, że mimo tego (łaskawcy!) respektuje wyroki wydane w tej sprawie, bo przecież oddał pieniądze, zaś umowa kredytowa jest wykonywana prawidłowo, bo przy uwzględnieniu rynkowych kursów sprzedaży franków szwajcarskich.
Nie znam uzasadnienia wyroku w tej sprawie. Być może wynikają z niego jakieś dodatkowe dyspozycje co do wykonywania umowy w przyszłości (poza oczywistym stwierdzeniem, że klauzula indeksacyjna wypada z gry). Nie wiem też w jakich dokładnie słowach (a każda literka i każdy przecinek może tu mieć znaczenie) sąd wypowiedział się na temat utrzymania umowy w mocy. I czy wspomniał coś o jej „frankowości” w świetle wyrzucenia klauzuli indeksacyjnej.
Jak „zwindykować” zapis w umowie?
Przy założeniu, że w obu tych sprawach wyroku nie zawiera żadnych doprecyzowań, ani dyspozycji na przyszłość, zachowanie banku wydaje się mieć znamiona sabotażu. Skoro jest wyrok, który mówi, iż fragment umowy nie wiąże konsumenta, to się ładnie konsumenta przeprasza, wysyła mu się nowy harmonogram spłaty (uwzględniający postanowienie sądu) i usiłuje się żyć dalej.
„Co miesiąc ponosimy szkodę związaną z przywłaszczaniem pieniędzy z naszego rachunku bankowego, prowadzonego zresztą przez mBank. Dysponując umocowaniem do pobierania pieniędzy na spłatę rat bezpośrednio z naszego rachunku bank czyni to w sposób dowolny, z przekroczeniem umocowania zawartego w umowie z uwzględnieniem prawomocnego orzeczenia sądu”
– pisze pani Agnieszka. Być może w mBanku doszli do wniosku, że zabawa w szatniarza z „Misia”, który mówi „nie mam pańskiego płaszcza i co mi pan zrobi?”, nie przyniesie żadnych poważniejszych konsekwencji.
Jeśli przegram wyrok w sprawie zwrotu pieniędzy i nie oddam pieniędzy to sprawa jest prosta – mój wierzyciel uzyskuje w sądzie nakaz zapłaty i przysyła do mnie komornika. A jeśli przegrywam w sądzie i „tracę” jakąś klauzulę z umowy, to… co z tego? Nikt nie przyjdzie i mnie nie „zwindykuje”, czyli nie każe mi dostosować umowy do wyroku.
Pani Agnieszka co prawda chwyciła się innej deski ratunku i złożyła doniesienie do prokuratury na prezesa mBanku i menedżera obsługującego jej kredyt, ale to też nie sprawi, że umowa zmieni się na lepszą.
A jeśli się nie zmieni to co? Klientka ma wytaczać bankowi coraz to nowe procesy po to, by odzyskiwać bieżące nadpłaty? Przecież to jakiś absurd. Przypomina mi się przy okazji sprawa ubezpieczeń niskiego wkładu własnego w hipotecznych umowach kredytowych Banku Millennium. Tam też zdarzają się sytuacje, w których klienci wygrywają prawomocnie proces o jedną składkę, po czym bank oddaje pieniądze i… pobiera kolejną składkę, w oparciu o te same, zakwestionowane przez sąd zapisy.
„Ta umowa jest frankowa. A kursy są już uczciwe”
Jedynym logicznym wytłumaczeniem, które mogłoby – przynajmniej w jakimś stopniu – uzasadniać zachowanie banku, byłyby jakieś dodatkowe wytyczne poczynione przez sąd. Wiemy, że utrzymał on w mocy umowę pomimo wyrzucenia klauzuli indeksacyjnej. Ale być może jednocześnie zaznaczył, iż walutowy charakter umowy się nie zmienia? mBank zachowuje się tak, jakby realizował ten właśnie scenariusz.
„Owszem, mieliśmy nieprecyzyjny zapis w umowie, zapłaciliśmy za niego i już go nie stosujemy. Ale umowa nadal obowiązuje i nadal ma charakter kredytu walutowego, a my już stosujemy do jej wykonywania uczciwe kursy rynkowe. Jakieś musimy stosować, a te są uczciwe”.
To frustrujące, że klient, mając w ręku korzystny wyrok sądu, musi się zastanawiać dlaczego ów wyrok jest realizowany tak, jakby dotyczył tylko przeszłości. Przecież obu stronom powinno zależeć na tym, by rozwiązać spór na dobre i nie mieć już w przyszłości sporów na temat umowy kredytowej.
Dobrze byłoby, gdyby wyroki sądów brały pod uwagę także ten problem i dość wyraźnie precyzowały co ma się dziać z umową w przyszłości (choć wiem, że sędziowie tego nie lubią, bo łatwo wpaść w pułapkę przekroczenia „uprawnień”). Problem, który pojawił się po wyroku na rzecz pani Agnieszki nie jest rzadki.
Przegrać to dla nich tak, jak wygrać?
Bankowcy – nawet po przegranych sprawach – na pewno będą w przyszłości starali się wykazywać, że natura umowy się nie zmienia. I że wystarczy doprecyzować kursy wymiany walut w tabelach, by kontrakt mógł być dalej wykonywany na starych zasadach. To może być skuteczny sposób na uniknięcie odwalutowania kredytu mimo niekorzystnego wyroku sądu.
Nie da się go zastosować tylko w przypadku unieważnienia kredytu lub wtedy, gdy sąd dokładnie powie jak ma być wykonywany jego wyrok w świetle postanowień utrzymanej w mocy umowy.
Być może kwestia wykonywania wyroków sądowych to pole do popisu dla Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów? To dziś potężny urząd, którego w bankach coraz bardziej się obawiają ze względu na jego potężne uprawnienia.
ilustracje: Pixabay.com
Wygrał w sądzie 46.000 zł, lecz prawnicy banku chcieli go wykiwać. Nie poddał się i zrobił… to. Szach, mat! Maciej Samcik 27.10.2017
O ile w przypadku kredytów frankowych pójście do sądu nie daje na razie gwarancji sukcesu (wyroki w podobnych sprawach są różne, różniste), o tyle w przypadku sporów na wokandzie o ubezpieczenie niskiego wkładu własnego (UNWW) szanse na sukces są bardzo duże. Sądy bardzo często uznają, że ubezpieczenie takie nie jest w ogóle ubezpieczeniem, bo klient – płacąc składkę – nie otrzymuje ekwiwalentnego świadczenia. Ba, zdarzają się nawet wyroki podważające prowizję, na którą banki zamieniały feralne „ubezpieczenie”.
W dodatku banki stosują taktykę czołgu. Nawet jeśli przegrają w sądzie spór o dotychczas naliczone ubezpieczenie niskiego wkładu, to zamiast nie brnąć dalej w kłopoty – naliczają klientowi kolejne. W tym szaleństwie jest metoda, bo klient musi złożyć kolejny pozew i przez kolejnych kilka lat szwendać się po sądach. Zdarzają się i inne numery: jeden z banków, owszem, zwrócił składkę po przegranym procesie, ale… nie na konto klienta. Skierował pieniądze na poczet kolejnej, zaległej składki, której klient nie zapłacił.
Sądowa saga o zwrot składek UNWW
Nic tylko załamać ręce. Albo… grać tak jak przeciwnik. A więc utrudnić mu życie i dać do zrozumienia, że potrafimy też być jak czołg. Tak właśnie zrobił pan Tomasz, mój czytelnik, który od 2008 r. jest szczęśliwym (?) posiadaczem kredytu indeksowanego do franka szwajcarskiego zaciągniętego w Banku Millennium. Ponieważ kredyt już na starcie nie miał wkładu własnego (tak, banki drzewiej uważały, że ceny nieruchomości będą szły tylko w górę, a frank tylko w dół), to klient oczywiście został obciążony składką na ubezpieczenie niskiego wkładu własnego.
Kredyt był spory, więc i składka – odzwierciedlająca nadwyżkę ponad 80% wartości kredytu – niemała. Pierwsza płatność wyniosła 5418 zł i została ściągnięta już w dniu podpisania umowy, za trzy lata z góry. Po owych trzech latach przyszedł czas na kolejną płatność, już znacznie wyższą – 16.648 zł. W roku 2014 r. bank zgłosił się po 16.284 zł. Wtedy pan Tomasz, który czuł się jak porządnie golona owca, powiedział „dość”. Zwłaszcza, że w owym czasie już sporo się mówiło i pisało o tym, że UNWW nadaje się do zakwestionowania.
Sprawę w sądzie pierwszej instancji mój czytelnik wygrał w cuglach. Sąd nakazał bankowi, by zwrócił wszystkie pobrane do tej pory składki – 38.350 zł plus odsetki i koszty procesu. Jednak to nie był koniec. Bank decyzję sądu zaskarżył do sądu odwoławczego. Między pierwszą a drugą rozprawą nadszedł termin płatności kolejnej składki UNWW.
Choć klient zażądał od banku, by ten odstąpił od jej pobrania w związku z toczącym się postępowaniem w sądzie dotyczącym poprzednich wpłat, bank obciążył jego konto składką w wysokości 16.254 zł, tworząc debet na rachunku technicznym związanym z kredytem.
Bank przegrywa i… pobiera
Ponad rok później, we wrześniu 2017 r. zapadł prawomocny wyrok. Sąd uznał – dość dziwne – że pierwsza składka ubezpieczenia została pobrana zgodnie z prawem, zaś kolejne dwie już nie. I ograniczył zwrot dla klienta do kwoty 32.932 zł plus odsetki i koszty, czyli w sumie 46.286 zł bez dwóch groszy.
Co zrobił bank? Owszem, wykonał wyrok, ale… w sposób wyjątkowo złośliwy – przelewając należne klientowi pieniądze nie na jego ROR, lecz na konto techniczne związane z kredytem. To samo,
na którym był debet związany z naliczeniem kolejnej składki (jedynej, która nie została objęta pozwem, bo bank pobrał ją dopiero w czasie trwania procesu odwoławczego). Dbet został oczywiście powiększony o karne odsetki za nieterminową wpłatę.
To nie jest dowcip, to się dzieje naprawdę. Opisywałem takie sprawy w przeszłości i wygląda na to, że nic się od tamtego czasu nie zmieniło. Podobno jedna z klientek wytoczyła bankowi już trzeci proces. Poprzednie dwa bank przegrał, ale w tzw. międzyczasie nadchodziła kolejna rata UNWW, którą bank samowolnie pobierał, potrącając należności z kwot, które wcześniej przegrał w sądzie.
Fortel klienta. Zrobił bankowi szach, mat
Jak można brać pieniądze z tytułu opłaty, o którą przegrało się wcześniej dwa procesy? Czy to nie jest nękanie? Czy sąd nie powinien w końcu zasądzić astronomicznego odszkodowania, by bankowi przestało się opłacać takie przepuszczanie klientów przez ścieżki zdrowia? Na miejscu poszkodowanych przemyślałbym taką ewentualność. Pan Tomasz jednak nic nie przemyślał, tylko wykonał jeden, ale za to kończący ruch. Szach, mat.
„Postanowiłem nie odpuszczać i skierowałem sprawę do komornika o egzekucję brakującej kwoty. A więc: skoro sąd nakazał oddać 46.286 zł, a bank oddał o ponad 16.000 zł mniej, to poprosiłem komornika, by wyegzekwował od banku resztę pieniędzy. I. o dziwo, bank się poddał. Po zajęciu przez komornika pierwszej raty, zapewne tej na pokrycie kosztów egzekucji, bank wpłacił na konto techniczne kredytu kwotę 16.254 zł. A ja je z tego konta wypłaciłem. Komornik zwolnił konta banku i zakończył egzekucję”
Pan Tomasz opisał mi tę historię i wyraził nadzieję, że ta historia ułatwi innym dochodzenie od banku pieniędzy, które zostały bezprawnie zabrane. Trik jest bardzo prosty – jeśli bank pieniądze wpłacił na konto techniczne, z którego pobrał później kolejną składkę, to znaczy, że roszczenie klienta nie zostało zaspokojone. Tak w każdym razie zinterpretował sytuację komornik. A bank wolał nie wchodzić w długi spór, bo komornik prawdopodobnie mógłby zablokować wszystkie jego konta, a wtedy mógłby być niemały bałagan.
Być może to jest dobry sposób, by przekonać bank, że nie ma najmniejszego sensu robić klientompod górkę w sprawie, która jest i tak przegrana. Jeśli sąd zasądził pieniądze, to nie ma sensu naliczać kolejnych składek i potrącać je z kont klientów. To tylko przedłuża sprawę. Czysta złośliwość banku w tym przypadku odwróciła się przeciwko niemu.
Choć oczywiście – jak w każdej planszówce – także i tu nie można powiedzieć kto będzie górą dopóki gracze nie osiągną mety. Jedną składkę na ubezpieczenie niskiego wkładu ugrał bank, dwie (z odsetkami – klient). A czwarta – o ile dobrze rozumiem – jest w bilansie jako debet na rachunku technicznym. Albo bank tę należność umorzy, albo będzie naliczał odsetki i w końcu spróbuje wyegzekwować. Wtedy jednak klient – który, jak wiemy, nie wypadł jaskółce (ani innemu ptaku) spod ogona ;-)) – złoży sprzeciw.
zdjęcie tytułowe: skeeze/Pixabay.com
Ostrzeżenie przed naciągaczami. Dzwonią i obiecują złote góry. Podpowiadamy jak ich rozpoznać Damian Słomski 19.02.2018
W internecie nie brakuje serwisów, które obiecują proste zarabianie pieniędzy FOT. HAS/REPORTER
Dziesiątki tysięcy dolarów miesięcznie bez wychodzenia z domu - takimi informacjami kuszą reklamy zagranicznych platform do inwestowania, którymi zasypany jest internet. Przed nimi ostrzega Izba Domów Maklerskich, która kilka podejrzanych witryn zgłosiła do odpowiednich instytucji.
Izba Domów Maklerskich (IDM) przesłała do najważniejszych instytucji w Polsce pismo, w którym informuje o przykładach firm, które obiecują klientom ogromne zyski z inwestycji na foreksie, a działają bez odpowiedniej licencji i nadzoru. Dokument dostały UOKiK, Ministerstwo Finansów, Komisja Nadzoru Finansowego oraz Rzecznik Finansowy.
"Podmioty te na swoich witrynach internetowych zachęcają użytkownika do inwestowania na rynku finansowym oferując: gwarancję zarabiania i ponadprzeciętne zyski, nie informując przy tym o ryzyku związanym z inwestycjami. Zakres przekazywanych informacji nasuwa podejrzenie, że działania te wprowadzają potencjalnych inwestorów w błąd oraz narażają na utratę zainwestowanych środków" - ostrzega IDM.
Izba podkreśla też, że niemal zawsze reklamy te przekazywane są w bardzo agresywny sposób. Co więcej, w internecie można natrafić na nie niemal na każdym kroku.
Przykłady reklam firm działających bez zezwolenia KNF
Jak "zarobicpieniadze"?
Nawet wpisując w przeglądarkę Google hasło: "jak zarobić pieniądze?", na górze wyświetli się odnośnik do strony zarobicpieniadze.com. To jedna z kilku witryn, przed którą ostrzega IDM.
Już na starcie internautę wita komunikat: "Stosując tę metodę, stałem się bogaty i teraz zarabiam ponad 10 000 dolarów miesięcznie". Cudowny sposób na zarabianie pieniędzy odkrył niejaki Piotr Adamski, który krótko przedstawia swoją historię. Przekonuje, że jego metoda zarabiania pieniędzy jest śmiesznie prosta.
"Może ją zrozumieć i wykorzystać każdy w dowolnym momencie. Jest w 100 proc. idiotoodporna i nie zawiera żadnych ukrytych opłat, prowizji, lub czegokolwiek innego w tym stylu" - czytamy.
Wszystko sprowadza się do inwestowania w tzw. opcje binarne. To jeden z instrumentów finansowych, które notowane są na giełdach. Ich konstrukcja jest dużo bardziej skomplikowana niż np. akcji spółek, a mimo tego czytelnika przekonuje się, że "wystarczy przewidzieć, czy notowania pójdą w górę czy spadną". W praktyce na to z pozoru proste pytanie odpowiedzi szukają każdego dnia tysiące inwestorów na całym świecie, tracąc przy tym wiele pieniędzy. O tym jednak firma nie wspomina.
Przypomnijmy, że prawie 390 mln zł netto stracili spekulanci na rynku forex w Polsce w 2016 roku - wynika z ostatnich danych Komisji Nadzoru Finansowego. W tym czasie pieniądze utopiło w ten sposób ponad 30 tys. osób. Z zyskiem wyszło niewiele ponad 8 tys. klientów.
Wsparciem dla użytkownika ma być program, który pokazuje, kiedy notowania opcji mają rosnąć, a kiedy będą spadać. Wystarczy tylko kliknąć w odpowiednim momencie.
Na czym można zarobić? Autor przekonuje, że najłatwiej jest z kryptowalutami, takimi jak bitcoin. A przypomnijmy, że jest to jedno z najbardziej spekulacyjnych i ryzykownych aktywów finansowych.
Oprócz metody dostajemy też platformę, gdzie prosty zysk będzie do zrealizowania. Tu Izba Domów Maklerskich zwraca uwagę, że klient nie jest kierowany do żadnego z polskich domów maklerskich, a na nikomu nieznaną zagraniczną platformę inwestycyjną.
Jak ustrzec się przed nieuczciwymi firmami?
- Gwarancje wysokich zysków wiążą się z nieprofesjonalnym podejściem do klienta, a osoba, która takie obietnice składa, nie zachowuje się uczciwie - podkreśla Marek Wołos, ekspert Izby Domów Maklerskich.
Jak dodaje, zawsze klient powinien wiedzieć, co się dzieje z jego pieniędzmi, w jaki sposób będą wypracowywane zyski, jakie jest ryzyko utraty środków i kiedy środki mogą zostać wypłacone.
- Szczególną czujność powinny wzbudzić natarczywe telefony, obietnice ponadprzeciętnych zysków i łatwego zarobku - wskazuje Wołos.
Jak rozpoznać nieuczciwą firmę? Ekspert IDM radzi, by zawsze sprawdzać, czy dany podmiot posiada zezwolenie na działalność wydane przez Komisję Nadzoru Finansowego. Precyzuje, że tylko one mogą zarządzać środkami klientów i podejmować decyzje inwestycyjne w imieniu klienta.
- W Polsce nie przyznaje się zezwoleń osobom fizycznym. Może je otrzymać spółka. Osoby, które nie pracują w firmie inwestycyjnej, nawet jeśli posiadają licencję doradcy inwestycyjnego lub maklera, nie mają uprawnień do zarządzania cudzymi pieniędzmi - podkreśla Marek Wołos.
Schemat zawsze ten sam
Bardzo podobnie jak serwis zarobicpieniadze.com konstruowany jest przekaz w innych przypadkach. Izba w piśmie skierowanym m.in. do KNF wymienia wśród podejrzanych firm także: Akademię Wagnera (akademiawagnera.pl), uTrader (pl.utrader.com), Imperium zysku (strona tymczasowo jest wyłączona) i The Wallet Magazine (strona tymczasowo jest wyłączona).
Akademia Wagnera nie ma Piotra Adamskiego, który zdradza swoją cudowną metodę zarabiania. Tu przytaczane są wypowiedzi klientów, którzy rezygnują z pracy, bo zarabiają 50 tys. zł w pół roku. Przykładem jest Klaudiusz (lat 55) i Mariola (42 lata).
"Gwarantujemy, że w niedługim czasie sam stwierdzisz, że zarabiasz wystarczająco dużo pieniędzy, aby porzucić dotychczasową pracę!" - czytamy w serwisie, który odsyła na zagraniczne platformy handlu opcjami binarnymi.
Na pierwszy rzut oka poważniej wygląda serwis uTrader, gdzie można przeczytać m.in. komentarze giełdowe i wiadomości rynkowe oraz zobaczyć notowania walut. Tu jednak też uwaga czytelnika skupiana jest na możliwościach zarabiania wielkich pieniędzy. Z każdej inwestycji mają być zyski nawet do 85 proc.
Od razu dostajemy też informacje na temat zarobków konkretnych inwestorów. I tak dowiadujemy się, że w pierwszych dniach lutego Tomasz i Dariusz zarobili prawie 5 tys. dolarów, a Krzysztof i Asia ponad 3 tys. dolarów.
Drobnym druczkiem na samym dole serwisu przeczytamy jednak, że uTrader należy do firmy Day Dream Investments Ltd, a miejscem świadczenia usług jest Republika Wysp Marshalla (państwo wyspiarskie na Oceanie Spokojnym, położone na północ od Nauru i Kiribati).
Pismo IDM trafiło do najważniejszych instytucji państwowych w piątek. Czekamy więc na reakcję. Ta, biorąc pod uwagę historię choćby Amber Gold, powinna być tym razem szybka i zdecydowana. Opisywane przez izbę przykłady firm nie działają w ten sam sposób co słynna piramida finansowa należąca do Marcina P., ale skutki dla wielu klientów mogą być podobne.
[...]
Nieuczciwa konkurencja wobec Vistuli. Ania Kruk przyznała się Damian Słomski 19.02.2018
Robert Lewandowski jest twarzą marki Vistula.FOT. MAT. PRASOWE VISTULA
Zaskakujące ogłoszenie. Anna Kruk przyznała się do stosowania nieuczciwej konkurencji wobec Vistuli, która przed laty przejęła biznes jubilerski jej ojca. Nakłaniała pracownika konkurencji do produkcji artykułów dla własnych potrzeb.
"Spółka Ania Kruk Sp. z o.o. z siedzibą w Poznaniu oświadcza, że dopuściła się wobec spółki Vistula Group S.A. czynu nieuczciwej konkurencji, nakłaniając pracownika Vistula Group S.A., bez zgody zarządu Vistula Group S.A., do produkcji elementów do swoich artykułów w zakładzie produkcyjnym stanowiącym własność Vistula Group S.A." - czytamy w ogłoszeniu, które znalazło się na pierwszej stronie "Pulsu Biznesu".
W tym oświadczeniu poznańska spółka przyznała, że jej działania były bezprawne. Wyraziła przy tym ubolewanie z powodu ich wystąpienia.
Jak informuje biuro prasowe Vistuli, ogłoszenie stanowi wykonanie treści prawomocnego wyroku Sądu Apelacyjnego w Poznaniu Wydział I Cywilny z dnia 4 października 2017 roku. Szerzej sprawy władze spółki nie chcą jednak komentować.
Ania Kruk Sp. z o.o. to firma jubilerska, założona przed laty przez dzieci Wojciecha Kruka, byłego właściciela spółki W. Kruk, która obecnie należy do grupy Vistula. Wokół tego przejęcia było wiele kontrowersji. Mówiło się nawet o pierwszym w Polsce wrogim przejęciu.
Ania Kruk to marka, za której kolekcje jubilerskie i koncept salonów odpowiada Anna Kruk, a za ekspansję sieci jej brat Wojciech Kruk - dzieci byłego właściciela W.Kruk.
Marka Ania Kruk powstała w 2012 roku. Obecnie w Polsce działa kilkanaście punktów sprzedaży zlokalizowanych przede wszystkim w centrach i galeriach handlowych w dużych miastach w Polsce.
2 tys. poszkodowanych, ponad 400 mln zł do odzyskania. Fundusze W Investments do likwidacji 23.02.2018
Na drogę sądową inwestorzy będą mogli wstąpić dopiero po likwidacji funduszy źródło: ShutterStock
Na zwrot pieniędzy nabywcy certyfikatów mogą czekać nawet pięć lat. Poszkodowanych klientów jest około 2 tys., mają do odzyskania ponad 400 mln zł.
Wczoraj upłynął termin, w którym Raiffeisen Polbank mógł podpisać umowy z firmami zainteresowanymi zarządzaniem funduszami Inwestycje Rolne, Lasy Polskie i Vivante. Jako pierwsi opisaliśmy problemy nabywców ich certyfikatów w maju zeszłego roku.
- Na ostatecznej decyzji o likwidacji funduszy zaważyło kilka czynników: stanowisko uczestników wyrażone w uchwale o likwidacji funduszu Inwestycje Selektywne, brak rekomendacji ze strony uczestników funduszy co do przekazania zarządzania nimi do zaprezentowanych podczas zgromadzeń inwestorów towarzystw (TFI) zainteresowanych ich przejęciem, względy formalne dotyczące uzyskania zgód niezbędnych do przejęcia zarządzania, a także ocena ofert w kontekście interesu uczestników funduszy – mówi Radosław Ignatowicz, dyrektor departamentu instytucji finansowych i usług powierniczych w Raiffeisen Polbanku.
We wtorek decyzję o likwidacji funduszu Inwestycje Selektywne podjęło zgromadzenie inwestorów.
Do funduszy stworzonych przez DM W Investments, kontrolowanego przez poznańskiego biznesmena Piotra Wiśniewskiego, inwestorzy wpłacili niemal 600 mln zł. Głównymi dystrybutorami funduszy były Alior Bank i BOŚ Banku. Kupili je klienci bankowości prywatnej. Od ponad roku nie są w stanie wypłacić pieniędzy, bo fundusze utraciły płynność finansową. Pieniądze inwestowały przede wszystkim w grunty rolne i lasy. Fundusz Vivante zbierał kapitał na wybudowanie luksusowego domu spokojnej starości w podwarszawskim Otwocku. Nigdy tej inwestycji nie przeprowadził. Część pieniędzy mogła zostać zainwestowana w aktywa powiązane z firmami zarządzającymi funduszami – DM W Investments i MFM Fund Management. Klienci funduszy podejrzewają, że ceny po jakich zawarte były te transakcje, mogły być dla nich niekorzystne. Chodzi o około 80 mln zł. Pieniądze z tych transakcji trafiły najprawdopodobniej na Cypr.
W listopadzie zeszłego roku Komisja Nadzoru Finansowego cofnęła licencję FinCrea TFI. Firma formalnie zarządzała funduszami, zlecając wykonywanie tej usługi najpierw DM W Investments, a następnie MFM Fund Management. To popularny na naszym rynku model funkcjonowania zamkniętych funduszy inwestycyjnych. Po decyzji KNF administrowanie funduszami przejął Raiffeisen Bank Polska. Miał trzy miesiące na podpisanie umowy z nowymi firmami zarządzającymi. Przejęciem wszystkich czterech funduszy zainteresowane było GO TFI, pieczę nad Inwestycjami Rolnymi gotowy był przejąć Saturn TFI. Na zeszłotygodniowych walnych zgromadzeniach inwestorów żaden z podmiotów nie zyskał akceptacji uczestników funduszy. Z naszych informacji wynika, że na tych zarządzających nie zgodziłaby się KNF.
- Dla banku, który teraz będzie prowadzić skomplikowany proces likwidacji oraz odpowiadać za jego przebieg i efekty przed inwestorami oraz Komisją Nadzoru Finansowego, znalezienie dla funduszy nowego zarządzającego było jednym z priorytetów i głównych obowiązków w ramach funkcji reprezentanta. Nie ukrywaliśmy też, że w naszej ocenie kontynuacja daje większe możliwości inwestorom niż likwidacja. Z przyczyn obiektywnych nie udało się jednak znaleźć następcy, który przejąłby zarządzanie tymi funduszami. Teraz ważne jest, by cały proces odbywał się w sposób uporządkowany, systematyczny i przejrzysty – mówi Ignatowicz.
Na razie jednak inwestorzy nie wiedzą, co będzie likwidowane. Fundusze mają skomplikowaną, piętrową strukturę. Aktywa kupowały za pośrednictwem spółek zależnych, powiązanych ze sobą wzajemnymi inwestycjami. Od czerwca zeszłego roku nabywcy certyfikatów próbowali wprowadzić zmiany w statutach, dające im prawo wglądu w operacje finansowe funduszy. Bezskutecznie. Ostatnie potwierdzone informacje o aktywach funduszy pochodzą ze sprawozdań rocznych za 2016 rok. Od kilku miesięcy certyfikaty funduszy nie są wycenia, raporty za I półrocze 2017 roku nie zostały opublikowane. Z szacunków wynika, że aktywa funduszy mają wartość ok. 430 mln zł. W zeszłym roku stopniały o 20-30 proc.
Obecnie Raiffeisen deklaruje, że rozważy zmiany w statutach. Dla inwestorów to ważne, bo łatwiej będzie im dochodzić ewentualnych roszczeń wobec firm zaangażowanych w zarządzanie i obsługę funduszy
- Są podstawy prawne, żeby dochodzić roszczeń przynajmniej od kilku firm. Chodzi o zarządzających funduszami, sprzedawców certyfikatów, depozytariusza funduszy czy firmę, która gwarantowała nabywcom certyfikatów określone stopy zwrotu – mówi adwokat Tomasz Majkowycz z kancelarii MKP Legal, reprezentujący klientów funduszy.
- W warunkach emisji przynajmniej niektórych serii certyfikatów brakuje informacji o ryzyku kredytowym, która z reguły pojawia się w przypadku tego typu funduszy. To daje pewne podstawy do stwierdzenia, że nabywcy certyfikatów nie byli świadomi wszystkich istotnych aspektów związanych z inwestycją. – dodaje Majkowycz.
Jednak na drogę sądową inwestorzy będą mogli wstąpić dopiero po likwidacji funduszy, która – według deklaracji Radosława Ignatowicza – może potrwać nawet pięć lat. Wtedy dowiedzą się czy i jakie ponieśli straty. Majkowycz zwraca uwagę, że do tego czasu otwarta pozostaje droga do zawarcia porozumienia z firmami, które mogły narazić nabywców certyfikatów na straty.
- Nie warto zaniedbywać żadnego sposobu do odzyskania pieniędzy – mówi prawnik.
Piramida finansowa zbudowana na dziełach sztuki. Nawet 300 milionów złotych strat 24.02.2018
[video]
"Piramida finansowa i dzieła sztuki" - fragment reportażu
Świat wielkiej sztuki, dzieła znanych artystów i obietnica ogromnych pieniędzy - Joanna S., kusiła inwestorów, którzy wpłacali jej miliony złotych. Tylko że nigdy nie otrzymali tego, co kupili. Trwa śledztwo w sprawie kilkunastu galerii prowadzonych przez Polkę mieszkającą w Szwecji i osób z nią z nią powiązanych. Agenci badają, jak powstała piramida finansowa oferująca większe zyski niż Amber Gold. Według wstępnych szacunków straty klientów sięgają 300 milionów złotych. Reportaż Kamili Wielogórskiej "Piramida finansowa i dzieła sztuki" w "Superwizjerze" TVN.
Joanna S. to właścicielka kilku galerii sztuki, która swoim klientom przedstawiała się jako promotorka sztuki z szerokimi kontaktami wśród artystów. Kobieta blisko 30 lat temu wyjechała z Polski i zamieszkała w Szwecji, gdzie rozwijał się jej biznes. Reporterzy "Superwizjera" pojechali śladami Joanny S.
Ustalili, że w Trelleborgu prowadziła jedną ze swoich galerii i firmę, pod której szyldem sprzedawała dzieła sztuki. Jednak w miejscu, w którym przez ostatnie lata Joanna S. rezydowała, sąsiedzi nie widzieli jej od kilku miesięcy.
"Wszystkich nas potrafiła owinąć wokół swojego paluszka"
Zanim reporterzy pojechali do Szwecji, spotkali się z jednym z jej klientów. Mężczyzna twierdzi, że kobieta wciągnęła swoich klientów w piramidę finansową, a teraz ukrywa się przed inwestorami.
- Tańsza rzeźba, jaką kupiłem, to za 150 tysięcy złotych, a najdroższa, to myślę, że za 800 tysięcy złotych - wyznał mężczyzna. Podkreślił, że jego zdaniem ten biznes jest "zdecydowanie lipą". - Pytałem się Joanny S. dwa miesiące temu, gdzie są moje rzeźby, a ona mówi, że mi nie pokaże - dodał.
Były klient Joanny S. podkreślił, że nie potrafi odpowiedzieć, gdzie są rzeźby, za które zapłacił. - To jest oszustka. Miejscem dla takich ludzi jest więzienie. Bezwzględne więzienie - zaznaczył. Mężczyzna nie chciał pokazać w reportażu "Superwizjera" twarzy, między innymi dlatego, że wstydził się, iż uwierzył w rzekomo lukratywny biznes i dał się naciągnąć na siedem milionów złotych.
Galeria sztuki Joanny S. w Trelleborgu jest obecnie zamknięta. Jednak to tutaj jeszcze kilka miesięcy temu łowiła swoich najzamożniejszych klientów, którzy zostawiali u niej miliony złotych. -
Wszystkich nas potrafiła owinąć wokół swojego paluszka - powiedział jej były klient.
Na nagraniu udostępnionym przez jednego z klientów promotorka sztuki Joanna S. opowiadała o tym, że w jej galerii dzieła sztuki wyprzedają się szybko. Opowiadała również, że "tak naprawdę o naszym szczęściu nie decyduje to, jak wyglądamy, nasz wygląd jest owocem wewnętrznego samospełnienia, samozadowolenia". - Mógłbym to porównać do osoby, która prowadzi sektę - ocenił mężczyzna.
Siła przekonywania kobiety była tak duża, że w pogoni za szybkim i ogromnym zyskiem swoje pieniądze przekazywali też profesjonalni pośrednicy finansowi.
- Obecnie mam u Joanny S. 30 tysięcy złotych do odzyskania - przyznawała w rozmowie z "Superwizjerem" jedna z kobiet. Inny mężczyzna informował, że ma do odzyskania 140 tysięcy złotych własnych środków, a kwota, jaką zainwestowali jego klienci, sięga kilkunastu milionów złotych. -
Część klientów inwestowała kwoty rzędu 10, a słyszałem, że nawet 20 milionów złotych - wyznał inny mężczyzna, który również uwierzył Joannie S.
Początki piramidy finansowej promotorki sztuki sięgają 2012 roku, gdy z hukiem upadał Amber Gold. Lokata w rzeźby sprzedawana była dyskretnie. Reklamę robili klienci, którzy na początku osiągnęli ogromny zysk, a potem dzielili się informacjami o inwestycjach w sztukę ze swoimi zamożnymi znajomymi. Ci z kolei szybko ulegali urokowi Joanny S.
- Daję całą sumę i później on to opowiadał swoim przyjaciołom, dzieciom, sąsiadom - opowiadała Joanna S. na nagraniu udostępnionym przez jednego z klientów. - Oni też wchodzi, więc zaczęła się współpraca ze szwedzką publicznością - zachęcała klientów.
Arkadiusz Tober zainwestował 100 tysięcy złotych, z czego większość tej kwoty pochodziła z kredytu, który musi spłacać przez osiem lat. Reszta to oszczędności, jakie zgromadził przez lata, pływając na statkach. Umowę z pracownikami Joanny S. podpisał w jej gdyńskiej galerii. Mieści się ona na prestiżowym osiedlu, tuż nad zatoką. Przypadkowi klienci raczej tutaj nie zaglądają. Po tym, jak promotorka sztuki przestała płacić inwestorom, trudno tu zastać nawet pracowników.
- Sześć lat zostało poświęcone. Te wszystkie dodatkowe pieniądze, które przychodziły, które się zarobiło, trafiły tam - powiedział Tober.
[video]
Wideo: Superwizjer "Piramida finansowa i dzieła sztuki" - pierwsza część dyskusji
Sprzedawała rzeźby, których nie przekazywała właścicielowi
Zasady działania biznesu Joanny S. były szczególne. Klienci kupowali od właścicielki galerii sztuki rzeźby, które wybierali z katalogu. Nigdy nie zabierali dzieł do siebie. Nabytek pozostawał pod opieką Joanny S. w jednej z jej galerii. Kobieta przesyłała jedynie umowę kupna-sprzedaży i podpisany przez siebie certyfikat autentyczności dzieła. Po sześciu lub dwunastu miesiącach właścicielka galerii odkupywała rzeźby po gwarantowanej wyższej cenie i oferowała je kolejnym nabywcom.
- Były dwa warianty - wyjaśniał doradca finansowy. Według jednego klientom, którzy inwestowali poniżej 100 tysięcy złotych, oferowano oprocentowanie rzędu 15 procent. - A powyżej 100 tysięcy złotych to było oprocentowanie 18 procent. Klient miał gwarancję zysku, ale przy okazji tego miał gwarancje, że to dzieło zostanie odkupione. Klientów kuszą takie rzeczy - dodawał doradca.
Joanna S. prowadzi galerię sztuki także w Białymstoku. Reporterzy "Superwizjera" przyszli do tej galerii jako potencjalni klienci zainteresowani inwestycją w dzieła sztuki. Pracownik galerii zdradził reporterom, że za biznesem Polki stoi inwestor z USA, który kupuje rzeźby od Joanny S. do swoich apartamentów. - Po prostu zamawia u niej wcześniej, że będzie potrzebował grupę rzeźb. Nawet w setkach. Ona w tym momencie musiałaby od razu wyłożyć całe pieniądze artystom, żeby odkupić, żeby zapłacić im za te rzeźby - wyjaśniał. - W tym momencie tacy inwestorzy z Polski i nie tylko z Polski, jakby użyczają swoje pieniądze, inwestują w to - mówił pracownik Joanny S.
Taką samą opowieść od Joanny S. słyszał niemalże każdy inwestujący. Nikt jednak nie sprawdził, czy tajemniczy deweloper istnieje naprawdę. Klientom imponował świat, który pokazywała promotorka sztuki. - Spójrzcie, co artystka robi. Wydłuża formę rzeźby poprzez smukły, długi tułów. Z gracją porusza swój kapelusz. To jest typowe la Paris - opowiadała na nagraniu Joanna S.
Wabikiem miały być galerie w prestiżowych miejscach. Wrażenie robiły światowe interesy, w Dubaju czy Luksemburgu. Kolejne showroomy powstawały między innymi w Miami czy Marbelli.
Na nagraniu z otwarcia showroomu w hiszpańskiej Marbelli widać przepych, drogie alkohole i wywiady w lokalnej telewizji, co podkreślało ekskluzywność wydarzenia. Częścią interesu Joanny S. zarządza jej 26-letni syn Mikael. Mężczyzna miał poręczać swoim majątkiem przedsięwzięcie organizowane przez matkę. Na jednym z portali internetowych chwalił się życiem w dostatku, drogimi samochodami czy apartamentami w najdroższych budynkach świata, między innymi w Burdż Chalifa w Dubaju.
Wszystko to uwiarygodniało w oczach klientów właścicielkę galerii i jej syna, świadczyło również, że interes się kręci. Nieprzekonanych amatorów sztuki Joanna S. zapraszała do swoich posiadłości w Szwecji lub Hiszpanii. Tam gościła ich w atmosferze luksusu.
- To spotkanie było oparte na emocjach, niektórych klientów doprowadzało do płaczu - mówił o jednym z takich spotkań doradca finansowy. - Lecieliśmy do Malmoe, gdzie Joanna nas gościła. Tego samego dnia, wieczorem, było zaproszenie do jednej z galerii. Joanna w bardzo piękny sposób opowiadała o artystach - dodawał.
- Ona mówi, że jej misją życiową jest promowanie sztuki, wspieranie młodych artystów, a pochodną tego wszystkiego jest biznes, są pieniądze - tłumaczył mężczyzna.
Inny z doradców, który był klientem Joanny S., podkreślił, że kobieta opowiadała o wielkich nazwiskach, o znanych osobach rzekomo inwestujących w jej biznes. - Mówiła, że współpracuje z szejkami arabskimi, że lata tam regularnie, że jej stałymi klientami są Elton John czy piłkarz Ibrahimovic - wyznał.
Joanna S. na udostępnionym nagraniu przekonywała, że dwie rzeźby sprzedała do Białego Domu w Waszyngtonie.
- Podczas mojej wizyty w Hiszpanii kontaktowała się z królem Hiszpanii - mówił reporterce "Superwizjera" mężczyzna, jeden z klientów. Na pytanie, skąd wiedział, że to był król Hiszpanii, mężczyzna powiedział, że Joanna S. "po pierwsze mówiła, że jedzie do króla, a po drugie pokazywała swoje zdjęcia z królem". - Wtedy wszyscy kupowaliśmy jej opowieści - dodawał.
Pierwsze kłopoty i zapewnienia Joanny S.
Ponad pół roku temu pojawiły się problemy. Brak płatności powodował, że emocje wśród inwestorów rosły. Aby je ostudzić, zorganizowano spotkanie najbliższych współpracowników Joanny S. z pośrednikami i klientami. Zdaniem poszkodowanych spotkanie i tłumaczenia współpracowników kobiety były próbą gry na czas.
Reporterzy "Superwizjera" postanowili ustalić, gdzie jest kobieta i co się stało z pieniędzmi od inwestorów. Pomimo wielu prób kontaktu tylko raz udało się im porozmawiać telefonicznie z kobietą. - Jesteśmy opóźnieni z wypłatą, ale do wszystkich klientów wysłaliśmy aneksy z prośbą o przedłużenie terminu. Zostało nam zamknięte konto w Polsce, a przelewy międzynarodowe mają limity. Wszyscy będą mieć środki wypłacone - tłumaczyła Joanna S. w rozmowie z "Superwizjerem".
W kolejnych tygodniach Joanna S. przesłała jedynie pismo, w którym podkreśliła, że ma "w chwili obecnej tylko jeden cel - w pełni zrealizować swoje zobowiązania finansowe i nad nimi pracuje praktycznie bez przerwy".
Galeria w Malmoe również była zamknięta, gdy odwiedzili ją reporterzy "Superwizjera". Pojawili się jednak dwaj pracownicy Joanny S. Jeden z mężczyzn tłumaczył, że jego zadaniem było tylko przywiezienie rzeźb do tej galerii, a z jego wiedzy wynika, że Joanna S. może przebywać w Londynie.
Z informacji, do jakich dotarli reporterzy wynika, że kobieta zaczęła prawdopodobnie wycofywać się z handlu sztuką w Szwecji. Były mąż kobiety sugeruje, że Joanna S. przed laty również w Szwecji zbudowała piramidę finansową. - Zaczęło się w 2005 roku i wyglądało to mniej więcej tak, że sprzedawała rzeźby za 100 tysięcy, odkupywała je za 120 tysięcy, a następnie sprzedawała za 150 tysięcy - mówił były mąż kobiety. Jego zdaniem kobieta jest bankrutem i od miesięcy nie płaci rat kredytu za dom w Trelleborgu, a szwedzkiemu fiskusowi winna ma być ogromną sumę pieniędzy.
- Jest winna 100 milionów koron szwedzkich - powiedział.
Jej firmie przyjrzała się w Polsce Komisja Nadzoru Finansowego. - Jest to działalność, która została uznana przez Komisję Nadzoru Finansowego za działalność nielegalną. Jest spora szansa, że działalność właścicieli takiego podmiotu z góry jest nastawiona na oszustwo - wyjaśniał Jacek Barszczewski, rzecznik prasowy KNF.
Wpis na listę Komisji Nadzoru Finansowego uruchomił lawinę zapytań przerażonych inwestorów. Joanna S. zapewniała, że działania urzędników to zwyczajna pomyłka. Wielu jej uwierzyło.
- Nie rozpowiadałem specjalnie tego, że ta galeria jest w KNF, ponieważ to nie był dobry PR, a uważaliśmy, że to po prostu jakaś zemsta jakichś maklerów giełdowych - mówił jeden z doradców finansowych.
Sprawa w prokuraturze
W sprawie działalności Joanny S. od maja prokuratura prowadzi śledztwo, ale kobieta nie usłyszała jeszcze zarzutów. - Do tej pory prokuratorzy przesłuchali ponad 50 osób poszkodowanych, pokrzywdzonych może być kilkaset osób - wyjaśniał prokurator Paweł Sawoń, zastępca prokuratora regionalnego w Białymstoku. Dodał, że chodzi o sprawę dotyczącą kwoty - według wstępnych szacunków - 300 milionów złotych.
Skala może być jednak znacznie większa. Jak dowiedzieli się dziennikarze "Superwizjera", jedynie część pokrzywdzonych zgłosiło sprawę do prokuratury. Jedni wstydzą się tego, że dali się wplątać w piramidę finansową, inni podporządkowują się Joannie S., która w listach przestrzega przed nagłośnieniem sprawy w mediach czy zawiadamianiem organów ścigania.
- Jakiekolwiek nieprzemyślane działania, brak spokoju, spowoduje to, że nikt nie dostanie pieniędzy - wyjaśniał strategię Joanny S. jeden z doradców finansowych. - Od czerwca jesteśmy mamieni nowymi informacjami, że te środki wchodzą, już prawie są, już zaraz będą zaksięgowane. Ona ma siedem tysięcy wersji prawdy - dodawał.
Milczenie może być też szansą na odzyskanie pieniędzy. Jak twierdzą inwestorzy, kobieta liczy, że złowi nowych klientów, a wraz z nimi przyjdą pieniądze, które spłacą milionową dziurę w jej budżecie.
[video]
Wideo: Superwizjer "Piramida finansowa i dzieła sztuki" - druga część reportażu
Artyści wierzycielami
W Szwecji reporterzy "Superwizjera" spotkali się z jednym z najbardziej promowanym przez galerie Joanny S. artystą. Mężczyzna nie zgodził się na rozmowę przed kamerą, ale przyznał, że jemu również kobieta winna jest pieniądze. - Obiecała, że niedługo będzie miała pieniądze od kontrahenta i że odda. Nie jest winna dużo, jakieś 150 tysięcy koron. To zaległość za ostatnie trzy miesiące - mówił artysta.
Reporterzy skontaktowali się z pozostałymi twórcami, których dzieła sprzedawała Joanna S. Okazało się, że są na liście wierzycieli. Jeden z nich, Michael James Talbot, napisał: "Zamierzam pozwać Joannę S. na kwotę 300 tysięcy euro. To oszustka. Nie zapłaciła za rzeźby i nie zwróciła moich dzieł. Jestem w kontakcie z innymi artystami, są w takiej samej sytuacji".
Może to oznaczać, że Joanna S. obracała na rynku i zarabiała na rzeźbach, które nie były jej własnością. Poszkodowani klienci próbują odzyskać pieniądze za dzieła, za które słono zapłacili.
Reporterzy ustalili, że Joanna S. znacznie zawyżała ceny sprzedawanych przez siebie rzeźb. - Podejrzewam, że te dzieła funkcjonowały trochę na zasadzie spekulacji na rynku sztuki. Sprawdzałem te rzeźby i one nie były ogólnie dostępne w obrocie - wyjaśniał Arkadiusz Tober.
- Mechanizm działań jest podobny, czyli w tym wypadku również osoby kierujące działalnością tego podmiotu można powiedzieć mamią w pewien sposób klienta wysoką stopą zwrotu. Tu mamy obietnicę zwrotu z inwestycji 15 czy 18 procent. Jest to więc przez analogię mechanizm zbliżony do Amber Gold - powiedział Jacek Barszczewski, rzecznik prasowy KNF.
Nadziei na odzyskanie utraconych pieniędzy inwestorzy upatrują w sądach i wnoszą o europejskie nakazy zapłaty.
Pomimo prowadzonego śledztwa i setek milionów wierzytelności galerie w Polsce nadal działają i kuszą kolejnych potencjalnych klientów. Joanna S. przygotowuje nowy pomysł na realizację marzeń o szybkim bogactwie. - Był jakiś pomysł stworzenia funduszu chyba, ale wtedy już kupuje się udziały w tym funduszu, a nie konkretne rzeźby. Jest jeszcze opcja kolekcjonerskiego kupna, gdzie jakby ta właścicielka zobowiązuje się odkupić dany obraz lub rzeźbę, tylko minimum po dwóch latach. I tam gwarantuje dziesięć procent rocznie od siebie - wyjaśniał pracownik jednej z galerii.
- W Polsce to jest chyba unikalne, ponieważ kluczem jest tutaj dostęp i znajomość do tych artystów. To są hermetyczne kręgi. Tutaj trzeba budować pewne zaufanie, renomę i tak dalej - podkreślił.
[video]
"Piramida finansowa i dzieła sztuki" - druga część dyskusji
EBC ostrzega przez upadłością banku ABLV. Łotewski bank jest oskarżony o pranie pieniędzy 24.02.2018 PAP
Łat - łotewska waluta
Europejski Bank Centralny ogłosił w sobotę, że trzeci co do znaczenia łotewski bank ABLV "znajduje się w stanie upadłości lub prawdopodobnej upadłości". Został on trzy dni wcześniej oskarżony przez władze USA o pranie pieniędzy na szeroką skalę.
EBC już w poniedziałek polecił łotewskiemu bankowi zamrozić wypłaty. Ta niecodzienna decyzja ze strony Frankfurtu miała na celu zapobieżenie wyciekowi funduszy przed ogłoszeniem pięć dni później werdyktu w sprawie sytuacji łotewskiego banku.
Europejski Bank Centralny uzasadnił go w komunikacie mówiącym o niewystarczającej płynności banku ABLV, który "prawdopodobnie nie będzie w stanie spłacić swych długów".
Ze swej strony ABLV dopatruje się w całej sprawie sabotażu i podkreśla, że w ubiegłym tygodniu wydał wszelkie nieodzowne decyzje, aby zapewnić, że do jego kas wpłynie w ciągu czterech dni 1,36 miliarda euro, co powinno stworzyć gwarancje dla EBC.
Sytuacja finansowa banku ABLV gwałtownie pogorszyła się pod koniec ubiegłego tygodnia po wskazaniu go przez amerykańskie ministerstwo finansów jako instytucji "odgrywającej czołową rolę w praniu brudnych pieniędzy", za pomocą których finansowane są nielegalne programy zbrojeniowe Korei Północnej.
Kłopoty ABLV wyszły na jaw w chwili, gdy wybuchł skandal polityczno-finansowy, w który zamieszany jest prezes łotewskiego banku centralnego Ilmars Rimszeviczs.
Podejrzany o korupcję i zawieszony w sprawowaniu swych funkcji Rimszeviczs zapewnia o swej niewinności i oskarża na łamach prasy inne łotewskie banki o zmontowanie przeciwko niemu akcji odwetowej, ale nie wymienia przy tym ABLV.
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa) Strona: « 1, 2, 3... , 16, 17, 18 »
Strona 17 z 18
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz moderować swoich tematów